Strona:Janusz Korczak - Mośki, Joski i Srule.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

dynie — nawet do Ameryki miał jechać. Ale nigdzie nie znalazł szczęścia dla rodziny i wrócił znów do kraju, by wiele bułek upiec dla innych, zanim na bochenek chleba dla własnych dzieci zarobi. — I nie wiadomo, w którem z wielkich miast nauczył się mały syn piekarza nie dowierzać ludziom i nie powierzać im miedzianych czworaków. — Dopiero w parę dni później oddał na przechowanie swój niewielki majątek — i często zapytywał dla pewności: „prawda, że pan ma moje cztery grosze?“
— Czy jeszcze daleko? — pytają się dzieci, bo spieszno im do lasu, do rzeki, do łąki, o których opowiadają tyle dziwów ci, którzy już w zeszłym roku byli na kolonii.
Na kolonii jest ogromna weranda; cóż to być może takiego — weranda? — Dla wszystkich stu pięćdziesięciu są tylko cztery pokoje — cóż to za wielkie sale być muszą?
Przejeżdżamy przez most. Most jest zupełnie inny, niż ten, który łączy Pragę z Warszawą. Ale ładniejszy, o — ładniejszy znacznie.
— Chłopcy, wysiadamy. Wszyscy macie worki i czapki?
— Mamy — odpowiadają chórem.
Na dworcu oczekuje już dwanaście wozów drabiniastych, wysłanych słomą i sianem.
— Ostrożnie na wozach, żeby któremu noga nie dostała się między koła.
— Ja będę pilnował, proszę pana.
— Dobrze, pilnuj. — Jazda!
Słońce wita bladą gromadkę. — Dziękujemy ci, dobre