świadczoną starszyznę wyrostków, ich natrętną namowę i presję.
Występne i niezrównoważone krążą samopas i potrącają, i roztrącają, i krzywdzą i zarażają. I za nie ogół dzieci ponosi solidarną odpowiedzialność (bo i nam się zlekka czasami dają we znaki). Te nieliczne oburzają stateczną opinję, znaczą się jaskrawemi plamami na powierzchni życia dziecięcego: one dyktują rutynie metody postępowania: krótko, choć to gnębi, ostro, choć rani, surowo, to znaczy brutalnie.
Nie pozwalamy się dzieciom zorganizować; lekceważąc, nie ufając, niechętni, nie dbamy: bez rzeczoznawców udziału nie podołamy; a rzeczoznawcą jest dziecko.
Czyżeśmy aż tak bezkrytyczni, że jako życzliwość, markujemy pieszczoty, któremi nękamy dzieci? Czyż nie rozumimy, że tuląc dziecko, my właśnie tulimy się do niego, w jego uścisku kryjemy się bezradni, szukamy osłony i ucieczki w godzinach bezdomnego bólu, bezpańskiego opuszczenia, obarczamy ciężarem naszych cierpień i tęsknot.
Każda inna pieszczota, nie ucieczki ku dziecku i błagania o nadzieję, jest karygodnem doszukiwaniem się w niem i budzeniem zmysłowych odczuwań.
— Tulę, bo mi smutno. Pocałuj, to ci dam.
Egoizm, nie życzliwość.
Strona:Janusz Korczak - Prawo dziecka do szacunku.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.