Wtedy ojciec zerwał się z krzesła, nic nie odpowiedział, włożył czapkę i wyszedł.
Władek dużo myślał tego wieczora.
Już dawno podejrzewał Władek, że jest andrusem, bo do szkoły nie chodzi, bo z gołą głową schodzi na podwórze i małą Abu nosi na rękach. Ale nie jest jednak andrusem, bo papierosów nie pali, nie mówi brzydkich wyrazów, nie wiesza się przy dorożkach i tramwajach; a jeśli widzi ucznia w tornistrze, chociaż mu bardzo przykro, nie woła przecież:
Uczeń pierwszej klasy
Złapał konia, zjadł kiełbasy.
I Olek nie jest andrusem. Olek chce być sławnym wodzem, ale nie może, bo musi zarabiać.
Są na podwórzu andrusy; ale nie dlatego, że nie mają tornistrów, piórników i pasków z błyszczącemi klamrami, tylko że nikł ze starszych nie ma czasu, aby się nimi zająć, aby im powiedzieć, co dobre, co złe.
I Władkowi przyszła do głowy pewna myśl, o której musi naradzić się z Olkiem.