Strona:Jarema.djvu/105

Ta strona została przepisana.

Podróżny stanął pod górką, prawie na tém samem miejscu, na którem przed laty dwudziestu odbyła się scena w pierwszym rozdziale naszej powieści opisana. Ale jakże inaczej wszystko tu dzisiaj wyglądało!
Wtedy na pochyłości tego wzgórka świeciło jasne słońce. Trawa była bujna i zielona, ptaszki świegotały w poblizkich drzewach; pasące się trzody brykały wesoło, grono pastuchów zabawiało się różnemi figlami. A wśród nich byla dziewczynka z jasnemi, jak len włosami, czarująca oczyma i twarzą.. A między młodymi chłopcami był jeden, któremu serce rosło, gdy na nię patrzył. Dla niéj pobiegł on do dworu i wykradł żółtego ptaszka... Pan dworu chciał go za to ukarać, Szymek przyniósl już kij; ale dobra dusza, urzędnik obwodowy, ujął się za nim i wyjednał mu przebaczenie... Mój Boże, jak to wszystko inaczéj dzisiaj wygląda! Niéma ani śladu po owéj zielonéj błoni. Czarne widać skiby pług pański tu poorał, a trzoda gromadzka, która się tutaj pasła, zapewne gdzieś tam ryczy z głodu, w stajni zamknięta. Żaden ptaszek nie ozwie się z piosenką: wszystko ucichło, sposępniało, ogłuchło. Niéma ciepłego, bożego słonka, które wtedy tak mile przygrzewało. Tylko ciemne jakieś zarysy sterczą ku niebu, z ciemniejszemi pośrodku pasami; tylko wiatr gwałtowny tłucze po gałęziach drzew i łamie z łoskotem suche konary.... Jakże to wszystko się zmieniło!...
Podróżny ruszył daléj ku górze. Na samym szczycie stał duży, biały krzyż z kamienia, ogrodzony żelaznemi sztachetami. Za każdą błyskawicą świeciły się złocone na tablicy pod krzyżem litery. Widać