jako dziecko gromady, musiał zawsze żyć pewném wspólném życiem, jakiém żyje gromada.
W wojsku szło to jeszcze jako tako. Były pewne surrogata, które temu uczuciu mogły zadość uczynić. Była kompania, był batalion, wreszcie regiment. W kancelaryi zaś był on sam jeden, jak palec. Wprawdzie gryzmoliło tam kilku innych jeszcze pismaków, ale każdy żył dla siebie, pił swoję własną szklankę piwa i za nią sam płacił. Pić ze wspólnego dzbanka, jeść ze wspólnéj miski, częstować swoim
groszem przyjaciół i zapłacić za nich jednę lub dwie
koleje, a za to serdeczne, braterskie otrzymać ściśnienie ich ręki — o tém wszystkiem nie wiedziano w kancelaryi, w któréj siedział Jarema.
Ozwała się więc w Jaremie potrzeba życia w gromadzie, między swymi, a gdy nad tém rozmyślać począł, przypomniał sobie rozmowy u ślepego Jośka, które miewał z amtsdinerem Huberem i owym mecenasem gromadzkim, co to uskarżał się, że w gromadzie nowowowiejskiéj nie było porządnego gospodarza, z którymby o procesie gromady ze dworem coś pomówić można. I przyszło mu na myśl, że on w téj kancelaryi jest ostatnim, a w gromadzie nowowiejskjéj, przy dzisiejszém swojém doświadczeniu, mógłby być pierwszym. Jakże serce jego rosło, gdy sobie zamarzył, jak to on karczmie będzie na pierwszém miejscu siedział, jak to będzie miał w skrzynce wielką pieczęć gromadzką... bo niezawodnie będzie wójtem... jak gromadzie wyprocesuje różue jéj uroszczenia, a gdy tego potrzeba będzie, pójdzie i do Wiednia, bo zna doskonale drogę!
Strona:Jarema.djvu/113
Ta strona została przepisana.