Strona:Jarema.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Tak i podobnie marzył sobie Jarema, a siwy papier stawał się mu z każdym dniem nieznośniejszym.
Jego wzrok pastuszy potrzebował szerokich zielonych łanów, potrzebował drzew i licznych stad ptaków, a tu zaledwo o kilka łokci przed nosem wznosił się mur wysoki, a tam na oknie wisiał w klatce tylko jeden osowiały ptaszek.
On pragnął życia czynnego i ruchu, a tu potrzeba było ośm godzin siedziéć i nic przytém nie myśléć, nie roić.
Prócz tego powrót jego do gromady opierał się jeszcze na czémś realniejszém: miał on w węzełku na piersiach pół tysiąca reńskich, które wziął od Niemca za drugą kapitulacyą, a z taką sumką mógł śmiało przyjść do gromady, kupić sobie grunt i chałupę i z dumą zaspokojoną zająć piersze miejsce tam, gdzie mu niegdyś urągano...
I jeszcze coś ciągnęło go do gromady. Dwadzieścia lat życia w obczyznie nie zatarło w jego sercu Nastusi o jasnych, jak len włosach. Mianowicie w kancelaryi często przychodziła mu na myśl. Chciał się dowiedziéć, co się z nią stało, a gdyby ją zastał żoną drugiego, chciał jéj okazać, że on mógłby jéj może lepsze zgotować szczęście, gdyby nie była, nim wzgardziła.
Takim to był Jarema, gdy od krzyża ze szczytu Nowéjgóry, ujrzał światło w piekarni i do niego wprost dążył. Dla czego szedł za tém światłem? Co go ciągnęło w téj chwili do piekarni? o tém nie wiedział i nawet siebie w téj chwili nie pytał.
Ale w połowie drogi, vychyliła się z po za drzew ogrodu karczma nowowiejska. W oknach kar-