Strona:Jarema.djvu/162

Ta strona została przepisana.

proboszcz już gotował się do repliki, w czém zawsze przegrywał pułkownik. Tym razem jednak pobił proboszcz nieprzyjaciela własną bronią jego:
— Jak to, kochany sąsiedzie? — ozwał się z uśmiechem — toż pragniesz sam tylko ludowi świadczyć dobrodziejstwa, a nie chcesz na to wdowie zezwolić? Któż przy komisyi serwitutowéj tak szlachetnie obszedł się z gromadą, jak ty mości pułkowniku? Dałeś jéj sto morgów lasu i pięćdziesiąt pastwiska!
— A wiesz jegomość, jaką wdzięczność mam za to od gromady? — krzyknął pułkownik i twarz jego nabiegła krwią aż po brzeg halsztuka. — Procesują mnie teraz... mówią, że im się więcéj należy. Do kroć tysięcy beczek!
Proboszcz zażył prędko tebaczki, bo poczuł łzę pod powieką, i rzekł po chwili do wdowy:
— Cóż pani dobrodziejka na to?
Wdowa westchnęła, cień smutku przebiegl po jej bladej twarzy. Po chwili jednak wypogodziła czoło i rzekła z anielskim uśmiechem:
— Ja wytrwam przy swojém przedsięwzięciu. Lud, dla którego chciałabym wiele, bardzo wiele poświęcić, uwziął się na męża mego i do dziś dnia ciągle mi dokucza. Dałam im kawałek lasu, a gromada ten las w jednym miesiącu wyrąbała, drzewo sprzedała, i grunt rozdzieliła po kawałku między siebie. Dziś znowu odgrażają się ciągle na moje lasy... Pan Wladysław dał im grunt z dwóch pustek na pastwiska. Oni znowu podzielili grunt darowany między siebie, a o pastwiska wołają w niebogłosy... Wszystko to jednak nie zmieni mego przedsięwzięcia.