pierwéj zawsze się wystrzegał. I to także uderzyło go, że często gęsto przymilał się staréj klucznicy Maciejowéj, za co ona tajemniczym sposobem wpuszczała go do apteczki i tam lampką nalewki go częstowała.
Towarzysze pana Krzysztofa także spostrzegli na nim pewną zmianę. Pierwéj był rozmowny i wesoły, a teraz chodził po całych godzinach zamyślony, jakby chciał pisać dzieło „O poprawie Rzeczypospolitéj,“ lub co gorszego jeszcze w głowie swojej rozbierał. Czasami nawet widzieli, że jakiś dziki ogień strzelał z jego oczu — a jeżeli zaciśniętą ręką włosy potarł, to z tych włosów wylatywały takie same iskry, jak z sierści czarnego kota.
Od niejakiego czasu była nawet trudna z nim rozmowa. Był impetyczny i zapalał się przy każdém zdaniu, z którém się nie zgadzał.
Otoż razu jednego, gdy ks. Tymoteusz na tekst Pisma Św. o wilkach w baraniéj skórze przy wieczerzy szeroko się rozwodził i z pewnym naciskiem o takich wilkach mówił, które pod pozorem baraniéj łagodności wciskają się do spokojnéj owczarni, aby tam potém niecne spustoszenia poczynić — wychylił pan Krzysztof jednym haustem spory kielich, a wstawszy od stołu, cichaczem wyniósł się do ogrodu.
W ogrodzie za krzakiem agrestu już czekał na niego sprytny ogrodniczek.
I pan Krzysztof rozpiął żupan i zdjął czapkę. Wiatr chłodny obwiał go do koła. Zdaje mi się, że to mu trochę ulżyło, bo odetchnął całą szeroką piersią swoją, aż dwie wrony z przestrachu z gałęzi upadły.
Niejaki czas chodził po alei, jakby się chciał pozbyć jakiegoś wewnętrznego ognia, który go palił.
Strona:Jarema.djvu/187
Ta strona została przepisana.