Strona:Jarema.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Moja fortuna nie szeroka, ani długa, ale wysoka i głęboka!
I dwie szable skrzyżowaly się pod łbami pijących.
W téj chwili przybyla do nich trzecia.
— Toż pro bono publico nie było waszych szabli, a tu w gospodzie przy miodku łby sobie krajacie! — zawołał nowo przybyły gość, aż szklanki zabrzęczały.
— Któż waść? — zapytało kilka głosów.
— Zaremba! — odpowiedział Krzysztof, — a wy?
— Ja... Popiel, — rzekł barczysty.
— A ja, Leszczyński, — zawołał chytry.
— Wiwat królewscy familianci! — zawołał Krzysztof. — Héj! miodu!
I kilka szklenic trąciło się na zgodę braterską.
Kiedy już z czupryn dobrze kurzyć się zaczęło, kazał Krzysztof Żydkowi alkierz otworzyć, a wybrawszy pięciu z pomiędzy szlachty, którzy najlepiéj mu się podobali, zamknął się z nimi w alkierzu przy pełnych gąsiorach.
— Czy umie który z was śpiewać, jak klecha? — zapytał po piątym gąsiorku Krzysztof.
— Mogę całą mszę świętą i nieszpory grać na organach, — odpowiedział długi Sulima.
— A cóż ten tego... tak, jak to ksiądz przy ołtarzu recytuje? — Odprawię przyzwoicie całe nabożeństwo, a nawet nieboszczyka mogę pochować, — zawołał jeden z potomków królewskich.
— Więc zgoda! Zabawimy się!
— Jakto?