— Dacie mi ślub z pewną dziewoją w pustym kościołku na Wilczejłapie, a ja wam za to sprawię takie wesele, jakie tylko w Kanie galilejskiéj być mogło!...
Nadeszła niedziela. Dorota wstała blada. Miała oczy czerwone, a usta były spalone gorączką.
W kaplicy dworskiej klęczała całą mszę świętą na posadzce i modliła się gorąco. Obfite łzy płynęły z jéj oczu. Pierś jéj wznosiła się i zapadała jakąś boleścią kurczową.
A gdy wieczorem wszystko się uciszyło, gdy już nawet stróż dworski pod bramą się położył, aby tam słonka bożego w miłych snach wyczekiwać, wymknęły się z domu dwie białe postacie kobiece i ciemną ale ją zmierzały do tylnéj furtki.
Za furtką na wózku siedział Krzysztof.
— Po cóż tę starą babę? — fuknął gniewnie.
— Będzie za świadka! — szepuęła Dorota i zapłonęła, jak alkiermes.
Kobiety siadły na wózek, a Krzysztof zaciął konie.
Szlachta zagrodowa wespół z potomkami królewskimi święcie dotrzymała słowa. Zaraz ze zmierzchem stawiła się w pustym domku leśniczówki. Zastała tam Krzysztofa, który już postarał się o ornat, krzyż, kropidło i stułę. Postarał się przytém o smaczny napitek, który w kilkunastu gąsiorach stał na sto-