— Ale ręczę wam, że i za trzy godziny jeszcze czas będzie! Możemy się zdrzemnąć trochę!
I gdy jeszcze ten i ów coś bełkotał, zabrał się braciszek po cichu i wyszedł z izby.
W izbie spali wszyscy w najlepsze!
Noc była ciemna. Rozdarte chmury przemykały się po niebie, gnane wiatrem zachodnim.
Po żwirowéj drodze pędził wózek. Na wózku siedziały dwie kobiece postacie. Furman w kontuszu zacinał konie, aż pianą pryskały, a kobiety modliły się i żegnały przed każdą figurą, która, jak wiadomo przemykała się koło nich.
Dorota nie widziała w téj chwili twarzy Krzysztofa. Była ona ciemna, jak z bronzu, w oczach palił się ogień złowrogi, a usta wykrzywiły się brzydkim, złośliwym uśmiechem.
Wreszcie zamajaczył w dali pod lasem mały, opustoszały kościołek. W oknach kościołka widać było słabe światełko. Zapewne przyjaciele Krzysztofa byli już na stanowisku.
Rozśmiał się szyderczo Krzysztof, aż się w lesie coś także zaśmiało. Silny wiatr, który dął po gałęziach, nie pozwolił tego śmiechu usłyszéć biednéj Dorocie.
Wreszcie zatrzymał się wózek przed starym kościółkiem.
Krzysztof zeskoczył z wózka i wziął Dorotę na ręce. Twarz oblał mu dziki płomień.
— Pójdź gołąbko! — rzekł pieszczotliwie: — czeka na nas ksiądz ze ślubnym pierścionkiem.