— Cóż chcesz! Mój ojciec znał go doskonale! Człowiek łagodny, mąż, jak najlepszy, ojciec-wzorowy!
— Jakto? Krzysztof?
— Tak jest, Krzysztof! Ale na to wpłynął medykament, o który dzisiaj tak trudno!
— Medykament? Jaki medykament?
— Oto ludzie mieli krew gorącą, mieli błędy, ale mieli wiarę, religią. Wiara zwalczała złe i nieraz dokazywała cudów... Gdy się pan Krzysztof dowiedział, że to nie był żart bezecny, ale prawdziwy sakrament małżeństwa, ukorzłl się przed prawem bożém. Wszedł pokornie w obowiązki małżeńskie i stał się tak potulny i łagodny, jak baranek... Wprawdzie wielka zasługa należy się Dorocie, która tego dzikiego człowieka umiała ugłaskać i długie lata na jedwabnym prowadzić pasku!... Mówię ci, że niktby nie uwierzył, że to był ten sam człowiek, który ludziom żebra łamał i nosy obcinał!...
— Więc sądzisz, że ten ślub mimowolny...
— Tak jest: prawo boże uszlachetniło porywy krwi gorącéj, i stał się ztąd związek miły Bogu, a pożyteczny ludzkości! Wezbranéj powodzi dano pewne, prawidłowe koryto! Nad prawem bowiem krwi i namiętności, nad prawem natury górować musi prawo boże, a gdzie tego porządku niéma, tam niéma czlowieka, ale jest zwierzę!...
Tu na nieszczęście przerwal zapał mego sąsiada konserwatysty arendarz z próbką pszenicy w garści.
Rozmowa nasza się urwała.