Strona:Jarema.djvu/44

Ta strona została przepisana.

wowiejski, prócz jakichś nieugruntowanych podejrzeń.
— Już ja tam temu wszystkiemu nie wierzę, co mówicie i czego nie mówicie — zakonkludował pan Nowowiejski. — Jarema jest poczciwe chłopczysko. Rozłajdaczył się ostatniemi czasy, to prawda, ale jestem przekonany, że jak bieda mu się W uszy naleje, to wejdzie w siebie, poprawi się i przyjdzie do mnie.
Z takim rezultatem odeszli obaj sprzymierzeńcy i udali się do Zagrody.
W Zagrodzie, oprócz cudownego obrazu Najświętszéj Panny, mieszkał także i tak zwany mandataryusz. Po nieszporach, odmówiwszy modlitwę do Matki Bozkiéj, wyszedł kucharz z ogrodnikiem z kościoła i obaj udali się w kierunku do podsienia, gdzie mieszkał dygnitarz dominialny, który właśnie siedział w ganku, w kurtce w kratki czerwone i palił fajkę na długim cybuchu.
— Czy nas obaczy? — szeptał kucharz.
— Ja będę kaszlał — odparł ogrodnik.
Ale pomimo kaszlu i chrząkania, jakoś nie spostrzegł ich sędzia. Musieli więc znowu zawrócić sie i jeszcze raz przejść pod samym nosem mandataryusza. I teraz jakoś nie patrzył na nich. Przeszli więc trzeci raz i czwarty, czém nareszcie zaintrygowany odchrząknął i krzyknął:
— A co tam do dyabła szwendacie mi się pod nosem, hę?...
Kucharz szturchnął w bok ogrodnika i szepnął: „Teraz czas.“ A Zbliżywszy się pierwszy do ganku, pokłonił się nizko przestrzegaczo w i propinacyi i ustaw i rzekł: