Strona:Jarema.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Huber tylko uśmiechnął się i mrugał oczyma.
— Szczęście wielkie dla gromady — mówił daléj mecenas — że panowie sami nie rządzą w kraju. Naprzód takim, jak ja, żywcem skórę zdarliby z ciała, a potém z gromady. Już to bardzo źle podzielił Pan Bóg szczęście między ludzi. Jeden ma po same dziurki, a drugi bieduje i robi na niego.
— Co prawda, to prawda! — wtrącił Jarema, któremu w winnéj atmosferze coraz jaśniéj w oczach się robiło.
I Huber wmieszał się do rozmowy. I tak naprzemian z kolei mówiono o ciężkich losach gromady i o nadużyciach panów. Mówiono o mandataryuszu, który szpony swoje wpija aż do kości chłopów, już to dla własnego zysku, już dla dogodzenia interesom pana. A wszystkiemu temu oczywiście winien był dziedzic, bo według nader prostéj i rozsądnéj dedukcyi mecenasa, wszystko ostatecznie na dziedzica się opierało. Pojedyńcze błędy i nadużycia zebrano w jeden ogólnik i postawiono, jako dogmat niezłomny. A nawet i do odleglejszych czasów zapędzili się towarzysze Jaremy, opowiadając, że dawniéj źle było chłopu, że pan mógł go, jak psa zabić — aż dopiero dzisiaj, dzięki Bogu, wszystko to się z rozszerzeniem oświaty zmieniło.
Jarema słuchal i słuchał, i nie mógł się dosyć nasłuchać. Krzywdy gromadzkie występowały przed jego oczyma w świetle coraz jaskrawszém. Mecenas wspominał mu coś o potrzebie jednego gospodarza w gromadzie, któryby mógł walczyć za krzywdy téj gromady... I pomyślal sobie przytém:
— Hej, mój mocny Boże! gdyby to być takim gospodarzem w Nowéjwsi! tobym... naprzód z Nastką