Strona:Jarema.djvu/83

Ta strona została przepisana.

boszcza, który się uśmiechał, jakby krył w sobie jakąś tajemnicę. Nie było jednak czasu do pytań, bo właśnie wszedł do ogrodu jakiś siwy, wysoki jegomość, ze sztywnym pod szyję halsztukiem. Za jego szerokiemi plecyma ukrywał się młody blondynek w czarném ubraniu.
— A! pan pułkownik! co za rzadki gość! — ozwała się gospodyni, wychodząc przeciw gościom z altanki. — To się doprawdy nie godzi pułkowniku. Tak blizkim być sąsiadem, a tak rzadko bywać w Nowéjwsi...
— Pozwolisz pani dobrodziejka — odparł pułkownik, poprawiając halsztuka, — że się jasno wytłumaczę. Jestem człowiekiem starej daty, kiedy to jeszcze przedewszystkiém lubiano wino, karty i kobiety. Dzisiaj zaś jesteśmy goli, jak święci tureccy, a więc wina niéma za co pić, do kart niéma w Nowéjwsi z kim zasiąść, co do kobiet, pani dobrodziejko, to właśnie dla mnie rzecz najniebezpieczniejsza, chociaż, jak to mówią: u wdowy chleb gotowy...
— Ale niezdrowy — dodała gospodyni.
— Dla tego, jako stary żołnierz — mówił daléj pułkownik — trzymam się dawnéj taktyki. Nie przypuszczam szturmu, jak to dzisiaj robią, wszystkiemi naraz siłami, ale wysyłam najprzód lekką konnicę i gęsty łańcuch tyralierów, a sam zostaję w rezerwie... Więc pozwoli pani dobrodziejka, że przedstawię jéj mego kuzyna, pana Władysława...
Gospodyni spojrzała na pana Władysława, potém na pułkownika i proboszcza, bo cała scena zdawała się jéj być naprzód ułożoną. Pułkownik wyprostował się w poczuciu swojej dowcipnie zaaplikowanéj