Strona:Jarema.djvu/95

Ta strona została przepisana.

gi głuchy. Kłócą się obaj o wygodniejsze mieisce za piecem i dokuczają sobie, wzajem to słowem, to czynem.
Ślepy zwolna namacał żebra sąsiada, i niby od niechcenia uczęstował go kułakiem.
— Co to wy zawsze się pchacie i zawadzacie mi? — rzekł ślepy do sąsiada, gotując się do drugiego kułaka.
Czy was napadło, czy co? — zawołał głuchy, nadstawiając ślepemu łokieć.
— Po co tu do mnie przychodzicie, kiedy wiecie, że ja nic nie widzę wieczorem — gderał daléj ślepy, wymierzając z całą siłą szturchańca w sam kant muru od komina.
— Ozartabyście zjedli, Mateuszu! — krzyknął głuchy, ocaliwszy się od, vymierzonego ciosu
— Mówicie Jacenty, jak pies niedowiarek! — odfuknął ślepy, macając koło siebie — a tam na dvorze tak grzmi, aż strach!...
Głuchy nie dosłyszał słów sąsiada, ale usta jego szeptały już pacierz i litanią do Najświętszéj Panny, bo właśnie przy wspomnieniu czarta tak jasna błyskawica przeleciała po niebie, że prócz ślepego, wszyscy za oczy się chwycili.
— Módl się za nami, teraz i w godzinę śmierci naszéj!... — szeptał głuchy.
— Co, wy tam ciągle o téj śmierci gadacie? — gdérał ślepy. — Alboż to ludzie nie żyją po sto dwadzieścia lat, czy co?
Poniewaz głuchy dobrze sąsiada nie rozumiał, a ślepy nie widział ani jego twarzy, ani żeber nie mógł już namacać, bo głuchy znacznie od niego się odsu-