Strona:Jaroslav Hašek - Przygody dobrego wojaka Szwejka.pdf/327

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili głos jego urwał się raptem, bo pan frajter znowu stoczył się do rowu, rycząc tak, że przegłuszył wichurę:
— Zlecę na łeb! Panika!
Frajter przemienił się w pracowitą mrówkę, która, gdy skądś spadnie, wdrapuje się pracowicie i uparcie z powrotem.
Pięć razy staczał się do rowu, a gdy po ostatnim upadku stał obok Szwejka, rzekł z poczuciem zupełnej bezradności:
— Wiesz pan co? Bardzo łatwo mógłbym pana zgubić po drodze.
— Niech się pan nie boi, panie frajter — rzekł Szwejk. — Najlepiej będzie, gdy się do siebie przywiążemy, to jeden drugiemu nie zginiemy. Czy ma pan przy sobie kajdanki?
— Każdy żandarm winien zawsze mieć przy sobie kajdanki — z naciskiem odpowiedział frajter, słaniając się koło Szwejka. — To nasz chleb powszedni.
— No to przypnijmy się do siebie kajdankami — zachęcał Szwejk żandarma. — Niech pan spróbuje.
Mistrzowskim ruchem przypiął frajter żelazko do ręki Szwejka, a drugim końcem opiął swoją własną prawicę, tak iż byli z sobą złączeni jak bliźnięta. Zataczając się szosą, nie mogli oderwać się od siebie, a frajter, który prowadził Szwejka przez kupy kamieni, pociągał go za sobą, gdy się przewracał. Przy tej sposobności żelazka wrzynały im się w ręce i frajter zadeklarował, że dalej tak iść nie podobna, że trzeba zdjąć kajdanki. Po długim i daremnym wysiłku wyzwolenia się z żelaznych pęt westchnął frajter:
— Jesteśmy z sobą złączeni na wieki wieków.
— Amen! — dodał Szwejk i obaj z wielkim wysiłkiem pokonywali trudności terenu.
Frajter popadł w absolutne przygnębienie, a gdy po niewypowiedzianych udrękach marszu, późnym wieczorem dotarli do Pisku, do miejscowego dowództwa żandarmerii, odezwał się do Szwejka z bezradną małodusznością: