Strona:Jaroslav Hašek - Przygody dobrego wojaka Szwejka.pdf/590

Ta strona została skorygowana.

Jutro pochowamy go razem z majorem Kochem. Teraz traci przytomność. Czy papiery jego są w kancelarii?
— Pewno są — odpowiedział spokojnie sanitariusz.
Ei-ei-ne-ne De-de-de-cke-ke-ke — szczękał zębami kadet Biegler.
W całej sali na szesnaście łóżek było tylko pięciu ludzi. Jeden z nich był nieboszczykiem. Zmarł przed dwiema godzinami, był przykryty prześcieradłem i nazywał się tak samo jak odkrywca zarazków cholerycznych. Był to kapitan Koch, o którym lekarz sztabowy mówił, że jutro będzie pochowany razem z kadetem Bieglerem.
Kadet Biegler uniósł się na łóżku i po raz pierwszy widział, jak to się umiera na cholerę dla najjaśniejszego pana, bo z czterech pacjentów dwaj konali, dusili się i sinieli. Z ich ust wydzierały się jakieś słowa, ale nie wiadomo było, co mówią i w jakim języku. Był to raczej charkot zdławionego głosu.
Dwaj inni z ogromnie burzliwą reakcją w kierunku ozdrowienia przypominali chorych na tyfus, bredzących w gorączce. Wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa i wierzgali chudymi nogami, wysuwając je spod kołder. Nad nimi stał wąsaty sanitariusz, mówiący narzeczem styryjskim (co Biegler zauważył), i uspokajał ich:
— Ja też miałem cholerę, moi złoci ludkowie, ale nie wierzgałem kulasami. Teraz już z wami dobrze. Dostaniecie urlop, jak tylko...
— Nie rzucaj mi się tu tak bardzo — wrzasnął na jednego z nich, który tak porządnie wierzgnął nogą, że kołdra przeleciała mu przez głowę. — Tego się u nas nie robi. Bądź kontent, że masz gorączkę, bo cię nie będą wywozili z muzyką. Teraz już macie po kłopocie.
Rozejrzał się dokoła.
— A tam oto znowu dwaj zmarli. Można się było spodzie-