wiąc o większości, próbowało spać: jedni w hamakach, drudzy na stołach, jeszcze inni pod stołami. Jeden człowiek spał rzeczywiście i chrapał, jak zakatarzony hipopotam, a pięćdziesięciu dziewięciu ludzi rzucało na niego butami. Chrapanie to było niemożliwe do umiejscowienia.
W tym zmierzchu i zgęszczonem powietrzu nie można było odgadnąć, zkąd ono się rozchodzi. Chwilami to ryczenie, łkanie, wycie zdawało się płynąć z prawej strony, po chwili — z lewej grzmiało. Każdy więc chwytał pierwszy lepszy napotkany but i rzucał go na chybił trafił, błagając Opatrzność, by jak należy nim pokierowała.
Patrzyłem na tę scenę parę minut i wydrapawszy się znów na pokład, usiadłem w jakimś kącie i złożyłem głowę na pace sznurów; po niejakim czasie, zbudził mnie marynarz i domagał się koniecznie tych sznurów, by je rzucić na głowę spokojnie stojącego człowieka na wybrzeżu Ostendy.
Gdym powiedział, że „zbudzono” mnie w Ostendzie, niewłaściwie się wyraziłem. Obudziłem się tylko w połowie.