Padre Diego, płaszczem osłaniając twarz przed wiatrem, przysunął się do niego koniem.
— Don Lorenzo — powiedział — obawiam się, że czcigodny ojciec nie wytrzyma trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzinę.
Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ciążącej na nim zbroi, zdawał się swymi jasnymi oczami przenikać i mgłę, i ciemność. Spytał:
— Co rozkażesz, wielebny ojcze?
— Znasz te strony?
— Urodziłem się pod Avila.
— Jest tu miejsce, gdziebyśmy się mogli na noc zatrzymać?
Pan de Montesa wskazał dłonią przed siebie.
— Nie dalej niż kwadrans stąd jest castillo.
— Czyje?
— Panów de Lara.
Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły się z łoskotem kamienie.
— Dziedzicem tego wielkiego rodu — powiedział z namysłem padre Diego — jest, o ile się nie mylę, don Miguel de Lara?
— Tak, ojcze.
— Prawdą jest, że jego ojciec wziął sobie za żonę kobietę z pogańskiego rodu Abencerragów?
— Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyjęła wszakże naszą wiarę.
— Nie cieszy się ten pan don Miguel dobrym imieniem?
Na to odparł pan de Montesa:
— Nie znam don Miguela, lecz, jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolność.
Koń wielebnego ojca poślizgnął się, lecz padre Diego mocną ręką w porę go przytrzymał przed upadkiem.
Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.