Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

stół. Wschód unosił się nawet w powietrzu przesyconym zapachem różanego olejku.
Na stole znajdował się przygotowany dla gościa posiłek: trochę zimnego mięsa, chleb i owoce. Don Lorenzo odsunął jedzenie, sięgnął po wino. Było słodkie, pachnące i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragnął. Po kilku pucharach jeszcze ciężej zrobiło mu się na sercu, i myśli, od których wolałby uciec, poczęły go oblegać natarczywie.
Cisza panowała dokoła, blask ognia migocący na złożonej przy kominku zbroi wydawał się jedynym znakiem życia. Zamek mimo niepóźnej godziny wieczornej sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokim śnie.
Pan de Lara wszedł tak cicho, iż don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od ognia twarz, gdy w poblasku przed sobą dostrzegł cień ludzkiej sylwetki. Na widok pana de Lara stojącego nie opodal poderwał się zbyt pośpiesznie i gwałtownie. Ale don Miguel zachował się tak, jakby tego nie dostrzegł. Powiedział:
— Przyszedłem spytać was, panie, czy niczego wam nie brak?
Miał na sobie luźną szatę z ciemnopąsowego jedwabiu, bogato tkaną złotem, i w tym domowym stroju wydał się don Lorenzowi jeszcze bardziej obcym. Przez moment poczuł się wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzyńcą. Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie tę upokarzającą myśl.
— Masz świetne wino, don Miguelu — powiedział lekko. — Siadaj i napij się ze mną. Żyjesz na tym odludziu jak w bajce.
— Tak sądzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest bajką. Na razie żyję, jak mi się podoba.
Don Lorenzo roześmiał się hałaśliwie.