Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 1.djvu/47

Ta strona została przepisana.

się zagubił najmłodszy syn Panków, Gustaw. W Życiorysach mam tylko krótką informację: ur. 12.IX.1949 w Białymstoku, syn Leopolda Panka i Zofii z Motylów. W notatkach także żadnych bliższych informacji. O ile mnie pamięć nie zawodzi, w maszynopisie straconym w Stuttgarcie, była scena, w której Gustaw późną porą z piątku na sobotę wraca pijany do domu i rozmawia z Moniką, która akurat odebrała telefon od Konrada Kellera, rozbudzonego dotkliwym bólem zęba, zupełnie wyleciały mi z głowy szczegóły tej sceny. Ponieważ tamta wersja rozgrywała się w roku 1965, Gustaw miałby zaledwie lat szesnaście, wydaje mi się jednak, że był urodzony wcześniej i akurat zdawał maturę. Teraz ma lat prawie dwadzieścia, brakuje mu do dwudziestki pięciu miesięcy. Co z nim zrobić? Udany, wykolejony? A jakieś dzieci powinni też mieć Formiński, Jaśko i pozostali prócz Halickiego, który ma Łukasza. Nie jestem w nastroju do "rodzenia".

— chyba się cofnie, spłoszony widokiem rozochoconej młodzieży, a jeśli nie zdąży uczynić tego w porę i zostanie zauważony, z pewnością Marek Kuran dostrzeże go pierwszy i w takim razie, choćby dla zrobienia na przekór Ksaweremu, nie odmówi sobie wygrania tak nieczęstej sytuacji i zawoła dość głośno, aby przekrzyczeć wrzawę big-beatu:
— Prosimy, panie prezesie, do nas!
Wówczas Panek wobec tych młodych, rozognionych twarzy i ciszy, jaka zaraz w piwnicy zalegnie, nie będzie się już mógł wycofać, będzie zatem musiał ociężałemu ciału, z trudem się wydobywającemu z gęstych lipskich bagien, nadać niejaką godność, a twarzy ojcowsko-koleżeńską swobodę i powiedzieć głosem, którego brzmienie jemu samemu będzie się musiało wydać nieco fałszywe:
— Cześć! Jak się panowie bawicie?
— Who’s it, Luke? — spyta Aimo Immonen, obejmując Łukasza Halickiego za szyję.
— Jeden z bohaterskich twórców naszej ludowej ojczyzny — odpowie Halicki.
— Go with me to Paris, Luke. Madame Ferens will make a great artist of you —
Prometeusz, panimajesz? A Hermes eto ja.
— Słuchaj, stary — wepchnie się pomiędzy nich Maciek Zaremba — moja żona od trzydziestu godzin rodzi i nie może urodzić. Co ja mam robić?
Natomiast Marek Kuran, lekko swymi ładnymi, choć trochę niespokojnymi oczami zezując w stronę wyraźnie zażenowanego ex-asystenta przy katedrze historii filozofii współczesnej, a i z uśmiechem chłopięco przymilnym powie coś w tym rodzaju:
— Wie pan, panie prezesie, co się stało?
— Gdzie? — spyta niechybnie Panek.
Na to młody poeta:
— W autobusie pośpiesznym "D", dzisiaj o dziesiątej rano.
— Niestety — wówczas prezes PIP’u — komunikacja, to nie mój resort.
Marek Kuran:
— Wiem, panie prezesie, ale w potężnym królestwie socjalistycznej prasy, która też jest swego rodzaju zaplanowaną komunikacją, a nawet komunią, dobrze jest wiedzieć, co się dzieje u sąsiada, nie? Otóż to było tak: pewien czteroletni chłopczyk, bawiąc się dziś rano w żołnierza, wsadził sobie na głowę nocnik,