czym zakleja się otwór, wszystko razem znów idzie pod parę. Następnie wyjmuje się tę konstrukcję, która znajduje się jakby w koszyku z makaronem — i kładzie na półmisku. Naokoło okłada się ru lonikami z sandacza i szyjkami rakowymi, smaruje ją masłem rakowym i polewa rakowym sosem. To wszystko!
— Fantastyczne! — zawołała Monika, dla podkreślenia stopnia podziwu kładąc mocny i przeciągle śpiewny akcent na pierwszą sylabę — tego się słucha, jak najpiękniejszej poezji.
Natomiast Konrad Keller tak najprawdopodobniej sformułuje swoje wrażenie.
— Ja też jestem wstrząśnięty. Dziękujemy, mistrzu. Szkoda tylko, że moja żona, nawet gdyby się jej przydarzyła podobna okazja, nie mogłaby nawiązać intymniejszego kontaktu z tym arcydziełem.
— Ja? A to dlaczego?
— Nie znosisz raków.
— Kto ci to powiedział?
— Jesteś uczulona na raki. Moja żona, mistrzu, ma dyspozycje alergiczne.
— A owszem, owszem, to się zdarza. Siostrzeniec księżnej Róży Sulemirskiej, Gucio, nie mógł dotknąć śledzia, a ambasador włoski w Paryżu, Toracci, po ananasie dostawał pokrzywki.
— Właśnie! — na to Keller — moją żonę po rakach wysypuje.
— No wiesz! — odpowie Monika, chyba z trudem hamując wściekłość — raz mi się zdarzyło, to niczego nie dowodzi.
— Jednak wstręt ci pozostał, przynajmniej tak kiedyś twierdziłaś.
— Och, zaraz wstręt! Ty zawsze niemożliwie przesadzasz! Poza tym wcale nie jestem pewna, czy te raki były wtedy całkiem świeże.
Mistrz Kubicki:
— O, raki nieświeże, to bardzo niebezpieczne danie.
Monika:
— W każdym razie jestem przekonana, że raki i to pod każdą postacią przez pana, mistrzu, przyrządzone, nie tylko nie mogłyby mi zaszkodzić, ale i na pewno musiałyby mi smakować. Pan jest prawdziwym czarodziejem, drogi mistrzu.
I skoro po ceremonii pożegnania, dzięki wspaniałości ruchu, z jakim poda staremu kucharzowi /rocznik 1883/ dłoń do pocałowania, coś w rodzaju wykrzyknika kończącego długie i misternie zbudowane zdanie, opuści kuchenne pomieszczenie, jednak zostanie zmuszona do przedefilowania pod uważnym spojrzeniem kilkunastu szoferów, więc przejdzie pod tymi ciężkimi spojrzeniami młodych przeważnie mężczyzn, doskonale piękna i równie doskonale nieosiągalna, z głową może nie dumnie, lecz w każdym razie śmiało wzniesioną, co i do wyeksponowania smukłej szyi się przyczyni i olśniewające kształty wydekoltowanych ramion uwypukli, skoro się już zatem dokona owa defilada, wprawdzie krótka, lecz w treści i w formie mocna.
— Ale dupa! — tak chyba powie półgłosem i z akcentem szczerego podziwu młody kierowca prezesa Formińskiego.
— Nie dla ciebie — odpowie drugi z Komitetu Centralnego.
— Załóżmy się?
— Przymknij się, Rysiek — powie trzeci i nie jest wykluczone, że tym trzecim będzie kierowca Stefana Raszewskiego. — Ty myślisz, że każda jest kurwa.
— A może nie? Jak babka to lubi, to musi być kurwa, a że ona lubi, starczy spojrzeć.
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 1.djvu/61
Ta strona została przepisana.