jany, więc z przesadną starannością będzie nawiązywać swymi ogromnymi stopami kontakt z posadzką.
Zatem Eryk Wanert przywita się z Gorbatym.
— Jak się masz, Roman? Dawno się nie widzieliśmy.
Być może pierwszym odruchem Gorbatego byłaby odpowiedź: nie szukałeś mnie, lecz z pewnością nie powie tego, może tylko jego niebieskie, bardzo słowiańskie oczy lekko pociemnieją i nerwowym ruchem lewej dłoni odgarnie z czoła niesforną grzywę ciemnych, prawie granatowych włosów, pewnie powie:
— Nigdzie nie bywam.
Chwilę będą prawdopodobnie milczeć, obaj trochę zakłopotani, bo rany, jakie zadaje ludziom zdeprawowana władza, czynią niekiedy jednostkę równie osamotnioną i cokolwiek wstydliwą, jak osamotnionym i wstydliwym staje się człowiek, gdy jego organizm zatruwa i rozkłada śmiertelna choroba.
Wreszcie Gorbaty, znów odgarniając włosy z czoła, spyta:
— Kręcisz co?
— Mam robić Mackbetha w Stołecznym.
— Z Konradem?
— Oczywiście.
— A lady Mackbeth?
— Pewnie Monika.
Gorbaty skrzywi się.
— To gorzej.
— Wiem.
I znów zamilkną. Wreszcie Wanert:
— A ty, Roman?
— Ja? Jem, trawię, chodzę na długie spacery, czytam kryminały.
— To prawda, że chcesz wyjechać?
— Moja żona i syn chcą.
— A ty?
— Nie wiem, to znaczy wiem, ja wyjechać nie chcę, ale chyba będę musiał.
I po chwili:
— Zrozum, człowieku, bez teatru nie potrafię żyć, muszę mieć scenę, aktorów, dekoracje, światła, tylko to jedno umiem robić, bez tego staję się suchy i drętwy, jak patyk. Przecież mam czterdzieści pięć lat, najlepszy wiek, mam siebie dobrowolnie skazać na wegetację? Jeszcze rok, dwa takiego życia, jak ten rok ostatni, i będę trupem.
— Może się coś zmieni — powie Wanert bez przekonania.
— Wierzysz w to?
— Nie — odpowie Wanert.
Gorbaty:
— Miałem ostatnio kilka propozycji, z Oslo, z Kolonii.
— I co?
— Nic, dano mi wyraźnie do zrozumienia, że owszem, mogę wyjechać, ale tylko na papierach emigracyjnych.
Chyba tylko moment alkoholowego zamroczenia sprawi, że Ksawery Panek, poszukując na salonach swego Ariela, nie wycofa się roztropnie, gdy w nadziei odnalezienia drogocennej zguby przekroczy próg dawnej sypialni brata królewskiego, Księcia Prymasa. Poza tym, gdyby wiedział, że z pociemniałego obrazu na ścianie spoglądają na niego oczy książęcego protoplasty, nie powiedziałby prawdopodobnie: przepraszam, czy nie przeszkadzam? jakkolwiek — nie należy tego drobiazgu zbagatelizować w głosie jego zabrzmi
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 1.djvu/74
Ta strona została skorygowana.