Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 1.djvu/82

Ta strona została przepisana.

kszej aniżeli cztery, pięć kroków dostrzeże starszą, dość obfitych kształtów kobietę, siedzącą tuż pod ścianą, w fotelu ze złoceniami, Ludwik XVI /produkt francuski z końca XIX wieku/. W jedwabnej sukni koloru bordo, cokolwiek ryzykownie wydekoltowanej wyprostowana obyczajnie, lecz również jakby oklapła w sobie i sflaczała, z nogami wylewającymi się spod przykusego skraja toalety nadmiarem mięsa bladego i zdradzającego skłonność do opuchliny, patrzeć będzie przed siebie ciemnymi oczami, kiedyś prawdopodobnie ognistymi i uwodzicielskimi, teraz przesadnie natarczywą wypukłością wyzierającymi z twarzy, której bujny ciężar bezpiecznie, choć z pewnym wysiłkiem wtopiony w przykrótką szyję skojarzy się Arielowi trochę z królową Wiktorią, a trochę z wyimaginowanym biustem podstarzałej i zmęczonej Hery, gdy opuściwszy grono bogów, wesoło się zabawiających przy biesiadnym stole, usiadła samotnie na stronie, uznojona, och! jak bardzo uznojona wystawnym życiem, niewiernością męża, kłótniami w rodzinie, a nade wszystko młodością zwycięskich rywalek, więc oczywiście także młodością Ganimedesa, a tutaj, w tej zasranej Jabłonnie, któżby miał prawo uznać siebie za chłopca porwanego przez boskiego orła? Leonardo też coś pieprzył o orle — przypomni mu się w związku z ostatnią książką Nagórskiego. Tak więc, dopiero wyplątawszy się z tych bujnych skojarzeń, Ariel-Ganimedes uświadomi sobie, że ma przed sobą prezesową Zofię Panek. Teściowa — pomyśli prawie czule.
I gdy do samotnie na uboczu siedzącej podejdzie, ukłoni się jak licealista profesorce.
— Przepraszam, nie przeszkadzam pani?
W jakich rejonach Zofia Panek będzie w tym momencie przebywać? Chyba w odległych, lecz na pewno własnych, bo choć ludziom postronnym będzie się mogło zdawać, iż z dobrowolnego oddalenia nieprzerwanie bierze udział w życiu towarzyskim, jednocząc się z gośćmi wyprostowaną czujnie kibicią oraz cokolwiek nazbyt wypukłymi oczami — sympatyczny i wyraźnie nieśmiały głos, który tuż obok niej zabrzmi, zaskoczy ją i zamąci owe niewiadome, własne sfery.
— Ależ nie, oczywiście — odpowie z akcentem całkiem innym aniżeli ten, do którego przywykła w odległych czasach, gdy była ambasadorową w Hadze, w każdym razie nieco dziwnie brzmiącym w jej przywiędłych i uszminkowanych wargach tak przecież oddalonych od czasów, gdy popijały były mleko z rodzicielskiego sklepiku przy ulicy Zielnej, tam gdzie teraz stoi Pałac Kultury.
A Ariel przypomniawszy sobie, że tytuł ambasadora jest dożywotni:
— Pozwoli pani ambasadorowa, że się przedstawię. Jestem Marek Kuran.
W jakiejś mierze prezesowa Panek powinna poczuć wdzięczność dla tego nieznajomego młodzieńca, bowiem zwrot "pani ambasadorowo", na podobieństwo nadawczego systemu radiowo-radarowego, sprowadzi ją natychmiast z mętnych przestrzeni, przywracając miejsce na ziemi, w tym momencie posadzkę pałacową pod nieco obrzmiałymi nogami i kopułę niebiańską wysoko ponad głową.
— Bardzo mi miło — powie, podając młodemu człowiekowi rękę.
Oczywiście Kuran z szacunkiem należnym osobom najwyżej postawionym pochyli się i na tłustej, obficie w pierścionki przystrojonej dłoni złoży nieśmiały pocałunek. Jednocześnie jego ładne oczy umkną niespokojnie w bok, natychmiast jednak przywróci im wyraz szczerej młodzieńczości, a lekkie opuszczenie powiek, uwydatniając długość jego dziewczęcych rzęs, uczyni go