talerzy, noży i widelców, duchami, wolnymi od fizycznych zniekształceń, odwiedzali inne, doskonalsze sfery egzystencji. W pierwszej sali pod oknem, za bufetem z zakąskami, w towarzystwie sportowych działaczy, bardzo czerwonych i głośno rozprawiających, siedział popularny satyryk, Józef Sanecki, ale był tak pijany, iż Panek wolał się do niego nie zbliżać. W pewnym momencie wpadł Antek Raszewski, długowłosy, w obszernej, prawie kostek sięgającej pelerynie, zajrzał do sal sąsiednich, a potem zaraz wrócił do pierwszej i z ostentacyjną serdecznością przywitał się z ofiarą politycznych przedsięwzięć własnego ojca, odsłaniając dzięki niedbałemu rozsunięciu mokrej peleryny pomarańczowy szalik oraz obcisłe, jak trykot, spodnie koloru bordo wpuszczone w wysokie, czarne kalosze, niestety i on, choć z Markiem się przyjaźnił, nic o nim nie wiedział, młody i barczysty Rysio z szatni, bardzo niedawno wprowadzony na zastępstwo przez swego starszego brata, wszystkowiedzącego pana Bronka, zbyt słabo się jeszcze orientował w zawiłych personaliach gości, aby móc udzielać sensownych informacji, kelnerki, które usługiwały dzisiaj, wczoraj miały dzień wolny, więc ostatecznie Ksawery, bez smaku zjadłszy żurek oraz zrazy wołowe z kaszą gryczaną, wypiwszy jedną dużą wódkę i butelkę piwa, wracał do domu nie wiedząc, czy ubiegłej nocy /poprzednie sprawdził/ Marek nie zawadził o SPATIF. Potem, kupując w sklepie monopolowym na Mokotowskiej butelkę jarzębiaku, ponieważ ostatni alkohol, jaki był w domu, wykończył był samotnie wczoraj późnym wieczorem, więc zakupując to państwowe lekarstwo na wszelkie udręki natury psychicznej, pomyślał, że gdyby Marek był w SPATIF’ie, byłby niechybnie pijany i dostatecznie by rozrabiał, aby o jego najnowszych wyczynach poinformował go telefonicznie jeszcze przed południem ktoś z przyjaciół lub znajomych. Lecz w tym przeświadczeniu nie znalazł pocieszenia, przeciwnie: fakt, że z publicznych lokali nie docierało nic, co by sygnalizowało obecność Marka — sprawił, że pokrętna, bo całkiem anonimowa sfera prywatna natychmiast powróciła i Ksawery Panek z butelką jarzębiaku w kieszeni płaszcza wjechał na swoje dziesiąte piętro windą wypełnioną sabatem nagich, obojnackich ciał, więc przez moment, ciężko się wśród tej zbiorowej i prócz nagości Marka anonimowej kopulacji wznosząc ku swemu pustemu niebu, pomyślał, aby zawrócić i z pisuaru lub z najbliższych okolic pisuaru na Placu Trzech Krzyży sprowadzić do siebie pierwszego lepszego chłopaka, lecz ledwie to pomyślał, wiedział już, że tego nie uczyni, mimo to jednak począł sobie wyobrażać, jak by się ten sprowadzony z ulicy chłopak szybko i sprawnie rozbierał, jak by zrzucał gruby sweter, z przemokniętych pantofli wysuwał stopy i z zawodową rutyną ściągał z siebie tanie, zniszczone dżinsy, wówczas wyłoniłoby się mocne, prostaczo ukształtowane ciało, z tym obrazem nagiego chłopaka wszedł do mieszkania, lecz gdy zapalił światło i zdejmował płaszcz, chłopak z placu Trzech Krzyży, nie całkiem prócz dużego członka we wszystkich szczegółach sprecyzowany, zmienił się w Marka, wziął więc jarzębiak i w kuchni wypił duszkiem pół szklanki, przez moment wydało mu się, że zwymiotuje, ale nie zwymiotował, wstawił jarzębiak do lodówki, a potem w pokoju tak jak stał, w ubraniu i w obłoconych butach zwalił się na tapczan i prawie natychmiast zasnął, ściemniało się już, gdy zbudził go telefon, poderwał się całkiem trzeźwy, jest Marek? — spytał męski głos, nie ma go — powiedział — a kto mówi?, lecz zamiast odpowiedzi usłyszał odgłos odłożonej słuchawki, położył więc i swoją, nie odchodził jednak od aparatu, wydało mu się bowiem, że zaraz znów się rozlegnie sygnał, stał parę minut wyczekując, potem przeszedł do
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/10
Ta strona została przepisana.