cej, i ostrzej. Mnie się naprawdę wiele rzeczy tutaj podoba, pamiętam, jak było przed wojną, i też może lepiej pamiętam od was, bo to, co było, stało się dla mnie ostatnim i jedynym obrazem Polski, jaki wywiozłam z kraju. Bardzo się bałam tego przyjazdu.
— Ale nie żałujesz?
— Jeszcze nie wiem, wszystko jest za świeże. Prócz jednego.
— Mianowicie?
— Was!
— Przybyszom z Zachodu na ogół się podobamy.
— Ja nie jestem przybyszem z Zachodu.
— Wiem i wcale nie miałem zamiaru dać co do zrozumienia, że uważam cię za przybysza z Zachodu. Chciałem tylko powiedzieć, że prawdziwi przybysze z Zachodu nie są w stanie uchwycić wieloznaczności różnych naszych gestów i manifestacji. Nie znają zasad gry.
— Ja się też w tych zasadach gubię. I w samej grze.
— Bo wyszłaś z wprawy. Ale gdybyś tu posiedziała dłużej, szybko byś doszła do formy. A raczej, żeby być ścisłym, do antyformy, do czegoś, co jest zaprzeczeniem formy klarownej i jednoznacznej.
Odrzuciła głowę do tyłu, jakby stojącego tuż obok, przy stole, chciała lepiej widzieć.
Nagórski uśmiechnął się.
— Boże, jaka ty jesteś w tej chwili podobna do Krzysia!
— Już mi to kiedyś powiedziałeś w Paryżu i teraz, zaraz na lotnisku. Naprawdę jestem podobna?
— Każdy szczegół twojej twarzy wydaje się inny, a w całości, zwłaszcza w tym tak dla ciebie charakterystycznym odrzuceniu głowy trochę do tyłu, Krzyś prawie żywy.
— Mama mi tego ani razu nie powiedziała. Wiesz, trochę tych kwiatów zawiozę przed odjazdem mamie. Twojej też.
— Będzie zachwycona.
— Trochę mi przykro, że mama nie przyszła na koncert. We wtorek też nie była.
— Zlituj się, Halinko, sama widziałaś, jaka jest pogoda, a twoja mama przekroczyła osiemdziesiątkę, w Polsce ludzie szybciej się zużywają niż tam, u was.
— A twoja matka?
— Ba! moja jest szczególnie przemyślnym kaprysem natury.
— Pięknie dzisiaj wyglądała. Gdybym miała żyć długo, chciałabym się zestarzeć, jak ona. Ale wolałabym nie. Podziwiać można starość drugich, własna jest nieprzyzwoita. Nie uważasz?
— Owszem, uważam.
— Wiesz, Adam, ile my się znamy?
— Długo.
— Pamiętasz, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy?
— Raczej nie.
— Ja pamiętam. Już mieszkaliśmy w Warszawie, to był dwudziesty trzeci.
— Boże!
— Przyszedłeś do nas, a właściwie do mamy z wizytą. Pamiętam, że w głowie nie mogło mi się pomieścić, w jaki sposób mama może mieć takiego niedorosłego brata. Miałam wtedy sześć lat, a Krzyś był zupełnie malutki i miał złote, kędzierzawe włoski. Ty byłeś bardzo ładnym chłopcem.
— To rzeczywiście była Wielkanoc?
— Na pewno, Wielki Piątek albo Wielka Sobota, bo, jak przyszedłeś, mama zawołała mnie z kuchni, kiedy się piekły babki i mazurki.
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/100
Ta strona została przepisana.