proszek wydaje się jedynym ratunkiem. Lecz, na Boga! skąd wziąć proszek o drugiej w nocy? Ubrać się i szukać apteki z nocnym dyżurem? Nie, nawet od samego siebie nie może się domagać, aby człowiek w stanie tak ciężkiej obolałości prowadził auto po nocy i w ślizgawicę, Keller powinien pamiętać, jak bardzo się zmęczył odwożąc przed paroma godzinami Monikę na Saską Kępę i potem, wracając do siebie. Więc może zejść do któregoś ze znajomych sąsiadów? Konrad przebiega w myśli nazwiska aktorów, mieszkających w tej samej, co on kamienicy, są to aktorzy nie najwyższej rangi, zawistni i złośliwi, jutro pół znajomej Warszawy będzie opowiadać za kulisami, po kawiarniach, w Radio i w Telewizji, jak wielki Keller w przeddzień swego ślubu zjawił się w środku nocy, z bolącym zębem, błagając o ratunek. Odpada. Lepiej cierpieć. Ba, cierpieć! "Nie! nie pycha i wzgarda każą mi dziś milczeć — Niemy ból mnie przygniata, gdy pamiętać muszę — jak poniżono we mnie to, co żyć powinno"./ I jutro być do niczego? Jutro! Cóż za przeklęty dzień! Długi jak maraton wymagający skoncentrowania wszystkich dyspozycji fizycznych i psychicznych, gorzej, niż maraton, bo pełen wilczych dołów, karkołomnych przeszkód i grząskich trzęsawisk: dentystka wprowadzająca piekielne żądło w bezbronną i obolałą jamę ustną; wątpliwe w wynikach udawania Prometeusza w demaskującym i dla chorego zęba z pewnością szkodliwym świetle jupiterów; ten idiotyczny ślub cywilny z tłumem przyjaciół, znajomych i ciekawych, gdy bez taryfy ulgowej trzeba będzie robić twarz, uśmiechać się, czarować i szczerzyć zęby do kamer i fotograficznych obiektywów, a potem stojąc w małżeńskiej wspólnocie przy nazbyt wyperfumowanej Monice wysłuchiwać chrypiącego przez głośnik marsza Mendelssohna; rodzinny obiad u Adama?, może by i mógł przynieść parę godzin odprężenia, ale Monika z pewnością się postara, aby swoje płaskie i pretensjonalne gierki narzucić wszystkim, i wszyscy, ze względu na niego, do tego stylu się dostosują, on pierwszy; i już trzeba będzie gnać do kościoła, jakby to całe zbiegowisko i także rytuał organizował kapryśny i niezdecydowany reżyser, gdy po nakręceniu sceny wpadł naraz na przekorny pomysł, aby powtórzyć ją w nowej wersji i w zmienionych dekoracjach; przyjęcie u starych na Saskiej Kępie, lepiej o tym nie myśleć, kto jednak wie, czy akurat wówczas nie uda się wykroić choćby kwadransa dobroczynnego relaksu, może w pokoju Moniki? och, zdjąć marynarkę, rozpiąć koszulę przy szyi i kwadrans poleżeć bez ruchu, zamknąwszy oczy, poleżeć; ale już czas zadziała i trzeba się będzie znaleźć w tej koszmarnej Jabłonnie i znów robić twarz, gadać, gadać, brnąć i wygłupiać się, wygłaszać kwestie, od których język powinien drętwieć, wielki Boże! po co to wszystko? komu potrzebna ta grafomańska farsa?, czemu wielki aktor ma się zgrywać na tak kiczowatym tekście i demonstrować siebie w sytuacjach tak wątpliwych?
Z ustami półotwartymi, aby ułatwić sobie płyciutkie, nie zadrażniające oddychanie, a uszy mając całkiem czerwone, Konrad Keller poczyna krążyć bezradnie po mieszkaniu rozświetlonym wszystkimi lampami, w pewnym momencie, gdy nagła erupcja bólu zmusi go do stłumionego jęku /król Lear, Edyp?/, wydaje mu się, że wszystkie nieszczęścia, jakie go złośliwie dopadły i obległy, w perspektywie nieuniknionego jutra urastając do wymiarów żywiołowego kataklizmu, winna jest Monika, a ponieważ zdaje sobie sprawę, że tego przeświadczenia nie może podeprzeć argumentami rzeczowymi — zezwala w przystępie sympatycznej słabości, aby się w nim poczęła zagęszczać i rosnąć nienawiść, och, prawie ulga!,
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/110
Ta strona została przepisana.