Poprawianie tekstu z Twórczości /scena w nocnym barze "Bristolu"/. Chciałbym już to mieć za sobą, żeby wejść w pusty gąszcz części III.
Po wczorajszym nawrocie zimy dzisiaj prawie wiosennie.
Wczoraj w Teatrze Kameralnym na premierze sztuki Stefana Otwinowskiego Pacjent. Trochę niezwykły wieczór, jak gdyby intymna i wspomnieniowa warstwa rozgrywających się na scenie wydarzeń miała w sobie coś z magicznej siły pałeczki Prospera, wyczarowując wokół mnie zarówno w teatrze, jak i po przedstawieniu, gdy wstąpiłem do sąsiedniej restauracji, ludzi z różnych minionych czasów. W pewnym momencie doliczyłem się ich aż czterech. Wśród nich dwóch niewidzianych od lat tak wielu, iż pozostając w mojej pamięci jako młodzi i piękni, w pierwszej chwili, gdy ich ujrzałem, wydali mi się ludźmi całkiem nieznajomymi, musiałem się im dobrze przyjrzeć, aby spod tuszy jednego i łysiny oraz zwiędłej twarzy drugiego wyłaniać się poczęły nikłe i zniekształcone ślady ich dawnych ciał. M. K., którego nie widziałem chyba ze dwa lata, też czas trochę strywializował. Nagórski rozsądnie by postąpił, gdyby zrezygnował z wywoływania twarzy Nike z niedalekiej przeszłości, uczynił natomiast pewien wysiłek, aby sobie wyobrazić, jak ta twarz będzie wyglądać za lat kilka. Ta uwaga, w gruncie rzeczy bez sensu, wynika z tego, że już od dawna się zastanawiam i nie mogę się zdecydować, a wczoraj wieczorem myślałem o tym ze szczególną rozterką, w jaki mianowicie sposób zakończyć wątek Nagórskiego i Nike. Prawie na pewno wiem, że w sobotę pod wieczór Nike musi do Nagórskiego zadzwonić. Lecz jak on na ten telefon zareaguje? Co najmniej kilka możliwych wariantów, a dwa zasadnicze: jeszcze raz powrót albo rozstanie ostateczne. Pojęcia nie mam, co wybrać. Wmieszał się w tę całą historię element przewrotny i płochy: gdy przed sześcioma laty zaczął mi się kształtować ten wątek miłosny — sfera i klimat moich przeżyć własnych pokrywały się z doznaniami Nagórskiego, byliśmy obok siebie, ja się z nim dzieliłem moimi rozterkami i on je podejmować musiał, dzisiaj jesteśmy na całkiem odmiennych etapach, ja to już mam dawno poza sobą, patrzę na to wszystko z wystygłej i obojętnej perspektywy wiosny roku siedemdziesiątego, on — ze mnie i przeze mnie wymyślony — wciąż zaklęty, tkwi w moich latach sześćdziesiątych czwartych i piątych. Kłopot. Trochę śmieszny, ale kłopot.
Stefanowie zatrzymali się w Związku Literatów, a ponieważ pod koniec przysiadłem się do nich i do ich gości z teatru, wracaliśmy przed północą razem, pustym Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem. Oni od dwudziestu pięciu lat w Krakowie, ja w Warszawie — bardzo rzadko się widujemy, zawsze jednak o nich myślę z miłością i czułym wzruszeniem, jak o moich najstarszych przyjaciołach, bo przecież się znamy i przyjaźnimy od roku trzydziestego piątego, gdy byliśmy tak zadziwiająco młodzi, a Stefan i ja pierwsze zaledwie kroki stawialiśmy w literaturze, i może dlatego, że ich oboje obdarzam autentycznym uczuciem, na tyle bezinteresownym, jak ludzkie uczucie być potrafi — nigdy, skoro ich spotykam, nie istnieją dla mnie w swoich fizycznych kształtach z lat dawnych, widzę ich tylko takimi, jakimi są obecnie, nie muszę ich odmładzać i upiększać, nie muszę się w obcowaniu z nimi odwoływać do przeszłości, to