w roku 1932, gdy odbywałem z moją pierwszą żoną, Alicją, podróż poślubną. Była wczesna wiosna, chyba marzec, może początek kwietnia, w każdym razie jeszcze nie sezon, podróż odbywaliśmy autem, mieliśmy więc zupełną swobodą poruszania i pewnie dlatego, w drodze z Włoch do Francji, gdy nam pewnego wieczora w Cagnes spodobał się taras z rozległym widokiem na morze i bardzo nam poza tym smakowała langusta, opieczona na ruszcie kamiennego paleniska, umieszczonego też na tarasie, postanowiliśmy pozostać w tej gospodzie kilka dni. I bodaj nazajutrz, kiedy wybraliśmy się na zwiedzenie willi, w której mieszkał był Renoir, spotkaliśmy mego ojczyma. Wiedziałem, że mniej więcej od roku pełnił funkcje attaché wojskowego w Rzymie, lecz w czasie tygodnia spędzonego w tym mieście z Alicją, nie odczułem szczególniejszej potrzeby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu z ojczymem, ściślej: z moim byłym ojczymem. Skoro jednak spotkaliśmy się w miejscu tak ostatecznie niezwykłym, jak pokój, w którym umarł Renoir, a pułkownik ucieszył się nami jak rodzonymi dziećmi i zaprosił na wieczorny obiad, nie było powodu odmówić. Wobec tego przyjechał do naszej gospody pod wieczór i zawiózł nas, ale nie do Cannes ani do Nicei, tylko do cichych i mało wówczas znanych Antibes, do niewielkiej, za to piekielnie drogiej restauracyjki. Wieczory były jeszcze chłodne, więc na kominku, pamiętam, paliły się grube, ciężkie kłody, byliśmy wszyscy troje na wieczorowo, zresztą w sali prawie pustej, my dwaj w smokingach, Alicja w sukni wieczorowej, jedliśmy ten obiad przy świecach i tak już na zawsze, właśnie wśród tych rekwizytów, utrwaliła mi się sylwetka mego ojczyma, nie w mundurze ułańskim, który niegdyś tak uwielbiałem, lecz w smokingu, jak gdyby zbyt wątłym i cienkim dla jego barczystych ramion i potężnych pleców, z twarzą nalaną i szybko czerwieniejącą pod wpływem wina, faceta prawie łysego, o grubym karku i przykrótkiej szyi, z workami pod oczami... pamiętam, dużo piłem tego wieczora, ale nie mogłem się upić, ponieważ godziny zdejmowania uroków i odczarowywania są zbyt okrutne, aby alkohol mógł działać. Nigdy już potem mego ojczyma nie widziałem, lecz wiem, że żyje, jest to już teraz dobrze starszy pan, który przekroczył siedemdziesiątkę, podobno mieszka w Edynburgu, ale czym się zajmuje i z czego żyje, pojęcia nie mam. A kochałem się w nim z całą chłopięcą zaborczością, był dla mnie ideałem ojcostwa, pragnąłem zatem, abym i ja był dla niego ideałem syna. Być może w ogóle dlatego go pokochałem, aby on mnie kochał? W czasie tego obiadu w Antibes przy świecach i płonącym kominku zwrócił się w pewnym momencie do mojej żony i powiedział: masz szczęście, droga Alicjo, nigdy nie przypuszczałem, że z wyrostka, delikatnie mówiąc: nieznośnego, jakim był twój mąż, wyrośnie tak uroczy młody człowiek. Niestety ta ocena mojej osoby nie sprawiła mi już przyjemności, zbyt późno przyszła, i kto wie, czy wówczas, gdy to mój ojczym powiedział, nie odnalazłem przez moment wszystkich gorzkich udręk chłopca, który w oczekiwaniu na miłość rzeczywiście i najłagodniej mówiąc był chłopcem nieznośnym, i to tak uporczywie i nieuleczalnie, że po roku wspólnego życia we troje, skoro ukończyłem pierwszą klasę, matka i ojczym zgodnie uznali, że dla mego własnego dobra lepiej się stanie, jeśli będę się wychowywać z dala od domu. Tak się też stało, i najpierw wygnany, a później już dobrowolnie upierając się przy tym oddaleniu, siedem lat życia aż do matury spędziłem najpierw w małym miasteczku w Poznańskiem, w Jeleniu, w tamtejszym gimnazjum i internacie, a później dwa ostatnie lata przed maturą, lecz o tym w odpowiednim momencie.
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/137
Ta strona została przepisana.