Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/20

Ta strona została przepisana.

W Dzień Zwycięstwa wieczorem

Zdarzenie to miało miejsce dawno, a w moim odczuciu osobistym nawet bardzo dawno, prawie w innej epoce, choć licząc lata — było to tylko dwadzieścia dwa lata temu, dokładnie 9-go maja 1945 roku, więc w dzień ogłoszony Dniem Zwycięstwa.
Podobnie, jak milion warszawiaków nie mieszkałem wówczas w Warszawie, która w ten pierwszy czas powojenny była po Powstaniu jednym wielkim obszarem ruin i zgliszcz, życie polityczne oraz gospodarcze stolicy koncentrowało się przede wszystkim po stronie praskiej, dotkniętej niewielkimi stosunkowo zniszczeniami, natomiast w Warszawie właściwej, lewobrzeżnej, tylko uparci śmiałkowie ryzykowali powrót do pojedynczych, także okaleczonych domów, samotnie tkwiących wśród martwych gruzów i potrzaskanych barykad. Właśnie do takich nielicznych, ocalonych w śródmieściu kamienic należał ośmiopiętrowy gmach hotelu "Polonia", a w nim dzięki służbowej delegacji udało mi się znaleźć pokój, gdy z początkiem maja, w związku z pewnymi projektami filmowymi, znalazłem się w Warszawie.
Co robiłem 9-go maja, gdzie byłem i z kim się widziałem, pojęcia nie mam, wielkie dni historyczne spędzamy zazwyczaj mało odświętnie, więc też z biegiem czasu, jak i z innych, życie powoli się z nich ulatnia, nasze wielkie daty osobiste rzadko się zbiegają z historycznymi. Pamiętam jedynie, że pod wieczór, gdy po stronie praskiej rozległy się zwycięskie salwy armatnie, i ciężko i samotnie, jak leniwe grzmoty, przetaczały się ponad wymarłym miastem, pod niebem już prawie nocnym, a mnie z bliskich lat wojny pamiętnym z bomb, z gęstych łun i z reflektorów penetrujących ciemności, i gdy naraz potem, też ku uczczeniu Zwycięstwa, kolorowe rakiety poczęły się wzbijać ku niebu, rozpryskując się wysoko w górze w migocące wachlarze bezgłośnie opadających lampionów, wtedy, zapewne w drodze powrotnej z dalekiej Pragi do hotelu "Polonia", znajdowałem się w samym śródmieściu w okolicy placu Napoleona, obecnie Powstańców Warszawy, szedłem po kamienistym i pełnym zdradzieckich wertepów dnie ulicy Mazowieckiej, to był wąwóz z wąską ścieżką wtłoczoną pomiędzy twarde usypiska z ziemi i z gruzów, z nich wyrastały czarno-rude ściany wypalonych domów, miałem buty według wojennej mody podkute, więc słyszałem każdy swój krok, a gdy się zatrzymywałem — wpadałem w ciszę, jak w głęboki lej i wtedy jedynym świadectwem życia na tej ulicy pełnej niegdyś ruchu, księgarń, kawiarni i restauracji były owe odległe igraszki i pląsy rakiet wystrzelonych znad praskiego brzegu ku miastu bez ludzi i świateł. Jeszcze nie byłem zarażony chorobą, którą nieco później nazwałem nudą ruin, z ostateczną, jak się wtedy mogło zdawać, zagładą rodzinnego miasta zetknąłem się po raz pierwszy, ale nie pamiętam, co wówczas myślałem, nie musiały to być myśli lekkie, raczej ugniatające, jak kamienie spiętrzone po obu stronach mojej ciemnej i też kamienistej ścieżki.
Także nie pamiętam, ile czasu zabrało mi przebrnięcie przez Mazowiecką, rakiety rozjaśniające szybko ciemniejące niebo nieprzerwanie mi w tej wędrówce towarzyszyły, dobrze natomiast pamiętam moment, gdy znalazłem się na skraju placu Napoleona wobec pejzażu, jak z dręczącego snu o ostatecznym zagubieniu i zatracie, wypalone domy, które na Mazowieckiej tworzyły niemal jednolitą konstrukcję zwartych prostopadłych ścian, tutaj na rozległym i niegdyś dość kapryśnie zabudowanym placu, ukształtowały się w groźne strzępy, w dziwacznie poskręcane tumie, obszar placu po-