Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/21

Ta strona została przepisana.

głębiał pustkę oraz zniszczenie, szedłem przed siebie trochę z takim uczuciem, jakbym był jedynym i ostatnim żyjącym człowiekiem na ziemi, nawet poblask rakiet słabiej tu docierał, niebo było ogromne, ciężkie i czarne, gwiazdy martwe, a cisza wokół też martwa, czasem tylko trzaskał pode mną odłamek szkła, wtedy cieniutki jak struna dźwięk wibrował w ciszy, aby prawie zaraz zniknąć.
Prawdopodobnie, idąc placem w ten wieczór Dnia Zwycięstwa, usiłowałem wywołać obrazy przeszłości; wtedy tak w czasie bliskie, iż mogło się wydawać, iż by ich dotknąć — starczy wyciągnięcie ręki, tam, zaraz na prawo, wznosił się smukły, wielopiętrowy drapacz "Prudentialu", na lewo ciężki gmach Poczty Głównej, po środku zielone skwery, w głębi dwupiętrowy, żółtawy budynek Lombardu Miejskiego, niestety, po dwudziestu paru latach, jakie od tamtego wieczoru minęły, już nie umiem pamiętać, co pamiętałem wówczas, coraz częściej dręczy mnie świadomość z jak rozległymi obszarami martwej pamięci i z własnym istnieniem jakże zubożonym żyję, zbliżając się do kresu życia. Zagrożeni zagładą i niepamięcią ostateczną, zapominamy w obliczu wieczystej ciemności, iż wśród powszechnej zagłady żyjemy, ku niej zmierzamy i ona zachłannie drąży, kruszy i niszczy życie czasów minionych. Tak więc, skoro nie umiałem w porę oprzeć się ruchomej fali mnie samemu niosącej nieuchronne spustoszenie, skoro tak wielu własnych godzin nie umiałem ocalić, teraz pogodzić się muszę, że gdy się ku przeszłości zwracam, poruszać się w niej mogę tylko po omacku, niepewnie mętnych mroków dotykając, bardzo rzadko odzyskując wiarygodny kształt przeżytego świata.
Moment, kiedy się zatrzymałem, pamiętam bardzo dobrze. Prawie całą przestrzeń placu miałem za sobą, przede mną, na tle wyżej i ciasno spiętrzonych zgliszcz, rysowały się ruiny Miejskiego Lombardu, w głębi czarna czeluść otwierała ulicę Szpitalną. Pamiętam nawet, że choć wieczór nie był ciepły, było mi gorąco, czoło miałem lekko spocone, płaszcz przedtem rozpiąłem. Dźwięki, które mnie skłoniły do przystanięcia, wydobywały się z mroku, z odległości nie większej niż kilkanaście kroków, tyły niskie, chrapliwe, w pierwszej chwili zupełnie się nie mogłem zorientować, co to jest, w każdym razie w rozpościerającej się dokoła pustce i ciszy brzmiały dość niesamowicie, podniosłem rękę do czoła i pot, jaki pod palcami wyczułem, już nie był tylko oznaką zmęczenia. Gdybym poszedł za pierwszym odruchem, prawdopodobnie zawróciłbym lub próbował którąś z bocznych ulic dotrzeć do Marszałkowskiej. Jeśli tego nie uczyniłem, to chyba też z lęku, wiedziałem bowiem, że zarówno Boduena, jak i Moniuszki doznały szczególnie dotkliwych zniszczeń, na Moniuszki mieściła się w czasie Powstania kwatera dowództwa. Więc stałem niezdecydowany, w mroku pod zgliszczami Lombardu coś się wyraźnie kotłowało i kłębiło, i właśnie z tego bezkształtnego mocowania wydobywały się dźwięki przyduszone i gardłowe, nagle przycichły — głodne psy, pijacy? — i wówczas ciężkie oddechy i posapywania całkiem ludzkie było słychać, potem głuche odgłosy przypominające uderzenia, zrobiłem kilka kroków do przodu, szkło trzasnęło pod butem, znów przystanąłem i w tym momencie nowy snop zwycięskich rakiet rozprysnął się po niebie, drugi, trzeci i natychmiast następne, całe ogromne niebo ponad ruinami i gruzami placu rozświetliło się nagle od tych kolorowych, rozpadających się jak fontanny rakiet, i wówczas, w zimnym poblasku fajerwerków zobaczyłem pod sczerniałymi kikutami Lombardu dwie ludzkie sylwetki, dwóch mężczyzn z zapamiętałą furią okładających się pięściami, obaj byli w zimowych waciakach i w walonkach, obaj krępi, średniego wzrostu,