Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/27

Ta strona została przepisana.

bnymi plotkami. On też do Moskwy niekiedy jeździł, poczta funkcjonowała normalnie, o jedenastej przynosił ją w wielkiej torbie młody listonosz, Aliosza, zawsze w uśmiechu pokazujący białe zęby, ciemny i smagły, ale niebieskooki, z wilgotną kropelką miodu w tych niebieskich oczach, przynosił więc miły Aliosza listy od wielbicieli i wielbicielek geniuszu znakomitego poety, zaproszenia na autorskie wieczory, korespondencję wydawniczą. Zauważył przecież, że im głębiej w tajemniczej sferze zagospodarowywał się trudny czas, tym mniej zaproszeń nadsyłano, sprawy wydawnicze kurczyły się wstydliwie, listów prywatnych też ubywało, a chyba i uśmiech skąpiej odsłaniał białe zęby Alioszy, gdy otwierając torbę mówił młody chłopak: dzień dobry, Piotrze Antonowiczu.
Aż wreszcie trudny czas sprawił, iż telefon Worotowa zamilkł, nikt z Moskwy nie przyjeżdżał, Aliosza przestał się zatrzymywać przed daczą Piotra Antonowicza.
Do popołudnia Worotow potrafił o tym wszystkim nie myśleć, lecz skoro wieczór się zbliżał, wszystko, tak proste i zrozumiałe za dnia, poczynało ciążyć ku wiadomym dołom mroku. Noce wyłaniały się wcześniej niż im to kalendarz zalecał. Jeszcze nie nadsłuchiwał i pracy nie porzucał, lecz już wiedział, że tylko cząstką siebie przynależy do dnia. Przygotowywał się do nocnych godzin równie pilnie i uczciwie, jak będąc chłopcem przygotowywał się był do komunii. Mógł myśleć: wy mną pogardzacie i chcecie mnie zniszczyć, ja się was boję i nienawidzę was, ale nasze złe myśli i uczucia zamiast nas rozłączyć, kojarzą nas w parę prawie miłosną. Daj mi, Boże, słuszne i godziwe rozeznanie. Nie jestem pustą dziuplą próchniejącą w umierającym drzewie, mam wszystko, nawet ponad miarę, wiem, moje drzewo też żyje i ja jestem w jego zimowym śnie, w jego powoli nawarstwiających się słojach, jestem w jego potężnym pniu i w korzeniach, i w pokracznych konarach, w gęstych sokach budzących się wiosną i w kleistej zieleni pierwszych liści i w szumie letniego gęstowia, jesteśmy: ja i moje drzewo... Proszczaj niemytaja Rossija, Strana rabowstrana gospod... jestem i chcę być, więc dopomóż mi, miłosierny i litościwy Boże, żebym siebie mądrze chronił, ponieważ chcę być...
Tak więc wśród podobnych poczynań i miar, rozdzielonych sprawiedliwie na dzienne i nocne, minęło lato Piotra Worotowa, jesień, także sroga zima, aż wreszcie nastał kwiecień, który na rosyjskiej ziemi pierwsze poruszenie wiosny budzi, lecz dzięki nieodmiennie nieosłoniętym i lekko niedomkniętym nagim oknom trochę z tych pierwszych podmuchów wiosny wnikało do pokoju, zapach wilgotnej ziemi, krzepiąca wilgoć powietrza, cisza, może tylko kruche szelesty kasztanów i lip pod wilgotnym oparem nocy, ale cisza.
Według zwyczaju Worotow siedział w głębokim, staroświeckim fotelu, z rękoma złożonymi na udach, czujnie wpatrzony w nagie okna, w półmroku, bo światło stojącej obok lampy, zgodnie z przyjętym rytuałem, tak było nakierowane, aby się zatrzymywało na poręczy fotela, a tuż obok, na podręcznym stoliku, leżał otwarty egzemplarz Fausta — wtedy, około drugiej w nocy, zadzwonił telefon. Aparat stał na biurku, więc trzeba było wstać. Uczynił to bez pośpiechu, trochę zdziwiony, a nawet rozbawiony, że od tej strony niewinnej, nieomal płochej noc go przyzywa. Tak musiał to określić w myśli: przyzywa, nie atakuje. Zawsze miał słuch bardzo dobry, a ostatnio szczególnie wyostrzony, więc podchodząc do telefonu miał absolutną pewność, że na razie cały roz-