a przy kontuarze było ciepło i zacisznie, posykiwał w kłębach pary express, obok w grającej szafie Adamo śpiewał "Tombe la neige".
Zamykano bistro w soboty i nie powiem: bardzo, ale trochę nieswojo się czułem, kiedy było w soboty zamknięte, czegoś mi w pewnych porach dnia brakowało, obce miasta, nawet nieźle poznane i przyswojone, żyją dla mnie naprawdę realnie tylko w kilku uporczywie wydeptanych ulicach i w kilku stale odwiedzanych lokalach, już się nie uganiam za ilością wrażeń, przygód szukam w dobrowolnym ograniczeniu i powtarzaniu.
Ostatni raz na St. Sulpice byłem z początkiem kwietnia, w przeddzień wyjazdu, wstąpiłem rano na jednego martela i wtedy, przy następnym, od patrona, tęgiego mężczyzny w staroświeckim cwikierze, dowiedziałem się o śmierci Kolendy, umarł dokładnie 1 kwietnia na serce, na które często się uskarżał, choć dolegliwości, które mu przysparzały tylu kłopotów i zmartwień nie tłumaczył był chorobą, lecz przyczynami mglistymi, wyższej niejako natury, sięgającymi w odległą i wciąż niezasklepioną przeszłość. Podobno umarł nagle, przy pracy.
Poznałem Kolendę na pewno przy barze i chyba któregoś popołudnia jeszcze przed Sylwestrem, ale w jakich dokładnie okolicznościach — nie pamiętam, bo ani w spotkaniu w Paryżu rodaka nie było nic szczególnego, ani on sam niczym specjalnym się nie wyróżniał, szary był, płaski i niepozorny, a twarz też miał nijaką, od dnia poznania przynajmniej raz w tygodniu spotykaliśmy się w bistro, on popołudniu zawsze pijał casis, a wieczorami drobnymi łyczkami miętę, wychodziliśmy niekiedy razem i ja go wtedy podprowadzałem na ulicę Mabillon, gdzie jako metrampaż pracował w niedużej drukarni, ryczałtem licząc sporo słów się między nami uzbierało, a jednak twarzy Kolendy nie pamiętam, sylwetkę jeszcze jako tako, ale twarz całkiem mi w pamięci zanikła, nawet nie pamiętam, czy był brunetem, czy blondynem, łysym na pewno nie, chyba siwiejącym szatynem, chyba zawsze miał beret na głowie, jedne jego oczy zapamiętałem, bo miał podczerwienione i łzawiące, oprócz dotkliwych bólów i skurczy serca uskarżał się na chroniczne zapalenie spojówek, dlatego jego oczy zapamiętałem: małe, wyblakłe i wiecznie załzawione, z zaczerwienionymi powiekami, chyba też i mordkę miał króliczą, ale nie jestem pewien, naprawdę nie pamiętam.
Nie był mi Kolenda specjalnie sympatyczny, lecz i niechętnych uczuć nie budził, wiele wówczas czasu spędzałem samotnie, ludzi nie szukałem, za mną ludzie też nie gonili, spotkanie Kolendy w bistro było okazją do wymiany kilkunastu nieobowiązujących zdań, bo też zupełnie nieobowiązujące były nasze rozmowy, później się dopiero zorientowałem, że Kolenda z pewnością świadomie, choć okrężnie i po omacku zmierzał w naszych luźnych kontaktach do określonego celu, niepotrzebnie zresztą mówię: z pewnością, bo nie jest wykluczone, że wcale tak nie było, w każdym razie nie zaraz uchwyciłem, że o czymkolwiek mówił, poruszał się jakby w dwóch czasach równocześnie: w teraźniejszym i przeszłym, może dlatego sprawiał wrażenie człowieka bardzo siebie niepewnego, trochę jakby po przymarzniętej ziemi stąpał i ta ziemia za każdym jego krokiem wyślizgiwała mu się spod nóg, ale, jak powiadam, z początku i to z początku dość długiego nie wychwyciłem tego chwiejnego rozkojarzenia, więc też zachowywałem się wobec Kolendy, jak człowiek, który dopiero po otrzymaniu kluczy dostrzega istnienie drzwi, zjawisko dosyć częste w stosunkach między ludźmi.
Już za pierwszym spotkaniem mogłem się zorientować...
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/31
Ta strona została przepisana.