wiązki sekretarza KC nie miały w tym wypadku na celu zasygnalizowania pierwszych objawów niełaski. Chociaż rok minął od kiedy objął dyrekcją Teatru Stołecznego, zdawał sobie sprawę, że w opinii większości aktorów, a również i dla personelu technicznego wciąż pozostaje dyrektorem mianowanym odgórnie i to w okolicznościach szczególnie drastycznych, bo związanych z nagłym i brutalnym zdjęciem z dyrektorstwa Romana Gorbatego. Bywał już w swoim życiu wielokrotnie dyrektorem różnych instytucji kulturalnych, nigdy się nie zdołał wykazać poważniejszymi osiągnięciami, jeśli w ogóle w jego działalności o jakichkolwiek osiągnięciach można było serio mówić, wiedział w gruncie rzeczy, że jest miernotą, lecz i to wiedział, iż właśnie dlatego, że jest miernotą — może zawsze liczyć na kierownicze stanowisko, przecież ta świadomość mogła w nim trwać umocniona wówczas tylko, gdy czuł wokół siebie, a raczej ponad sobą krzepiące poparcie czynników nadrzędnych. W ciągu wielu minionych lat zmieniali się ludzie w Ministerstwie i w Komitecie Centralnym, w wydziale kierującym resortem, jedni wylatywali z orbity i gaśli nagle, lub powoli wśród rozległych i głębokich falowań codzienności, pamięć o nich, kiedyś wszechmocnych i groźnych, głuchła i stygła, inni wzlatywali wyżej, osiągając wysokości już niedostępne dla istoty w randze dyrektora, jeszcze inni znikali w głębi labiryntów również wypełnionych władzą, lecz władzą kształtującą regiony życia nie mające nic wspólnego z tzw. odcinkiem kultury, konstelacje gwiezdne na partyjnym niebie wciąż się odmieniały, Otocki trwał, umiejętnie z każdym układem nawiązując życiodajny kontakt. Swoje trudności miewał, owszem, znał ich cierpki smak, znał owe niespodziewane telefony, gdy odległy, dobrze znajomy i zawsze z początku spokojny i zrównoważony głos pytał: co się tam u was dzieje, towarzyszu Otocki? Wiedział, że po takim niewinnym wstępie za chwilę, za ułamek sekundy rozpęta się burza i w jego duże, mięsiste ucho, lepkim potem zwilżające rozgrzewający się ebonit słuchawki, wleje się natychmiast spotworniały ryk, gwałtowny potok słów, grzmiących i szczękających, jak lawina głazów obsuwająca się ze zbocza góry, tego ryku nawet się nie bał, bał się, że ryk może się przekształcić w pewnym momencie w zarządzenie, w prawny akt — — lecz nigdy strach nie dopadał go tak natarczywie, jak ostatnio, gdy nie mógł u Stefana Raszewskiego uzyskać posłuchania. Budził się nocami w ciemnej głębi koszmarnych i niezapamiętanych snów, leżał w ciemnościach zlany potem, obezwładniony sflaczałym ogromem własnego ciała, pod ciężkimi dłońmi skrzyżowanymi na brzuchu czuł obrzmiałą wypukłość brzucha, twarz mu w ciemnościach puchła, ogromniały uda i stopy, a skurczona i spotniała męskość przypominała mu złośliwie o doczesnej nędzy erotycznych przedsięwzięć, był zbyt znużony, aby spod kołdry wyciągnąć ramię i zapalić światło, więc dalej leżał w ciemnościach szepcząc: Jezu Chryste, za co człowiek się tak męczy? — — — — i oto dzisiaj Stefan Raszewski go przyjął. Przyjął w swoim gabinecie w Komitecie Centralnym, ale w godzinach pozaurzędowych, po południu, poświęcił mu całą godzinę, był w dobrym humorze, prawie nieoficjalnie, od razu opuścił swoje miejsce za biurkiem, rozmawiali w wygodnych fotelach przy okrągłym stole, na którym zjawiła się niebawem mocna, gorąca kawa, za oknem dęło i wirowała kwietniowa śnieżyca, lecz tu było cicho i przytulnie, złe nocne zmory wyparowały powoli z Otockiego i wyparowały już chyba całkiem, gdy dyrektor Teatru Stołecznego, zrelacjonowawszy zwięźle nastroje w teatrze, przeszedł do sprawy najważniejszej, a mianowicie do sprawy Mackbetha w reżyserii i scenografii Eryka Wanerta.
Zrazu Raszewski się skrzywił.
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/37
Ta strona została przepisana.