Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/5

Ta strona została przepisana.

Na piątkowy koncert symfoniczny w Filharmonii, 18 kwietnia 1969 roku, wszystkie bilety zostały wyprzedane, a wejściówek, o które przede wszystkim się dobijała młodzież szkół muzycznych, wydał sekretariat Filharmonii nie mniej niż z okazji gościnnych występów Rubinsteina, Richtera albo Kleckiego. Program nie zapowiadał sensacji muzycznych. Orkiestra Filharmonii pod dyrekcją Andrzeja Markowskiego miała wykonać Symfonię g-moll, KV. 183 Mozarta oraz drugą suitę z Daphnis i Chloe Ravela. Ale po wtórkowym recitalu był to drugi i zarazem ostatni występ Haliny Ferens-Czaplickiej. Wielka śpiewaczka, występująca w kraju po raz pierwszy od swego debiutu w Carmen w roku 1939, miała śpiewać Lament Ariadny Monteverdiego, arię z drugiego aktu Orfeusza Glucka oraz Pieśni Wędrowca Mahlera.
Na poranną próbę, zgodnie z życzeniem śpiewaczki, nikogo na salę nie dopuszczono. Halina Ferens nie była w dobrej formie głosowej. Wyglądała poza tym na zmęczoną i jakby trochę zagubioną na tle orkiestry i wobec pustej widowni, Markowski, chociaż udawał dobry humor, z niepokojem myślał o koncercie wieczornym.
Zaraz po próbie Halina Ferens powróciła w towarzystwie Aimo Immonena do "Europejskiego" i zamknęła się w swoim apartamencie, zlecając młodemu akompaniatorowi zawiadomić recepcję, iż żadnych telefonów nie będzie przyjmować.
Immonen, w czarnych dżinsach welwetowych i w zgniło-zielonym golfie, nie zdążył jeszcze zrzucić kożucha. Dość przestronny salon, przylegający do sypialni, przypominał wnętrze kwiaciarni, tak gęsto go wypełniały wielkie kosze oraz liczne wazony z kwiatami ciętymi. Halina Ferens przeszła do sypialni, lecz po chwili, już bez futra, stanęła we drzwiach.
— Zdaje się, że cię prosiłam, żebyś zszedł do recepcji? Nie chcę żadnych telefonów, żadnych!
— Po co mam schodzić? — powiedział, uważnie się jej przyglądając — mogę stąd zadzwonić.
— Nie! — zawołała z akcentem zaciętej stanowczości, jakby nie prośbą Orfeusza, którą przed godziną śpiewała, była przepełniona, lecz nagle wcieliła się w kształt Furii. owych cieni budzących grozę, które wrogim i wielokrotnym "nie" zagradzają Orfeuszowi drogę do piekieł. — Chcę być sama.
Aimo rzucił kożuch na najbliższy fotel i podszedłszy do telefonicznego aparatu podniósł słuchawkę.
— Reception? Here’s Aimo Immonen. Yes... Mrs. Ferens wishes her apartment to be not connected with any telephones... Yes... Without exceptions... no incoming calls... Thank you.
I do Haliny:
— Załatwione, będziesz miała spokój.
— Powiedziałam, że chcę być sama.
Podszedł do niej i obiema dłońmi ujął delikatnie jej łokcie.
— Połóż się, darling — powiedział miękko — ja się tylko ogolę i wezmę prysznic.
Chwilę milczała, nie usiłując jednak uwolnić ramion. Jasny, gęsty zarost pokrywał jego policzki i brodę, pod oczami miał sińce.
— Musisz wieczorem pięknie wyglądać i pięknie śpiewać.
Potrząsnęła głową.
— Tak — powiedział, lekko ją do siebie przyciągając.
— Nie ma cudów!
— Ja zrobię ten cud — powiedział tuż przy jej twarzy — po to mnie masz.
Słynna śpiewaczka, jakby się znalazła na estradzie wobec szczelnie wypełnionej widowni, nagłym, trochę niecierpliwym ges-