Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/50

Ta strona została skorygowana.

Lektura tej sceny potwierdza wszystkie moje wątpliwości i zastrzeżenia, zanotowane jeszcze przed kilkoma tygodniami, 31 marca i dnia następnego. Zresztą w tej chwili nie ta scena mnie niepokoi. Niepokoi mnie scena jeszcze nie napisana, dalszy niejako ciąg obecnej, lecz rozgrywająca się w parę godzin później, już po powrocie Celiny Raszewskiej z koncertu, także po powrocie Antka. Na razie zupełnie tej sceny nie widzę. Pijani? Ale czy wszyscy? A jeśli pijani, to co z każdego z nich wyłazi? Z jakimi garbami chodzą? Co ich gryzie? Naprawdę są przyjaciółmi? Jakie wspomnienia natrętnie wokół nich krążą?
Przed paroma dniami, gdy rozmowa na moment i zupełnie marginesowo zeszła na Wacława K. — Irena bardzo trafnie go określiła jako rzadkie na ogół połączenie nienawistnictwa z lizusostwem. Redaktor Jaśko? Człowiek, dla którego głównym motorem działalności publicznej jest zastarzała nienawiść do rówieśnika, również dziennikarza, niegdyś przyjaciela?
Na razie się niepokoję i martwię, za dwa, trzy dni będę musiał coś z tym fantem zrobić. Dla Raszewskiego mam jego "szansę", ale dopiero w części III, kiedy w sobotę wieczorem Raszewski zawiadomiony telefonicznie o wypadku swojego ojca /przy zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej, zupełnie przypadkowym świadkiem tego wypadku jest Julia Singer znająca Zygmunta Raszewskiego jeszcze sprzed wojny/ jedzie do szpitala i spędza parę godzin przy łóżku umierającego starca.

Jak było do przewidzenia, Ksawery Panek nie poszedł na koncert, a i z domu wyszedł wcześniej niż był zaplanował, już przed dziewiątą zaliczył swoją drogę kalwaryjną od SPATiF’u po Rynek Starego Miasta, w żadnym jednak lokalu nie znajdując Marka. Pogoda skiksowanej wiosny wciąż jest podła: chodniki i jezdnia toną w błocie, ziąb, przenikliwy wiatr, od czasu do czasu miecie gęsty, wilgotny śnieg. Ksawery, przemarznięty i udręczony, wstępuje na jedną wódkę do baru "Bazyliszek", tej mętnej spelunki, zawsze pełnej pijaków, teraz zaś zatłoczonej, wyziewy wódki, piwa, bigosu i papierosów, przesycone wilgocią parujących w gorącu mokrych ubrań, wypełniają wnętrze baru ciężkim odorem. Ksawery szybko wypija setkę i wychodzi. Akurat nie pada. Dłuższą chwilę stoi na chodniku, trochę oszołomiony ciepłem, które skupiło się w nim poniżej mostka i nie chce się rozejść, stoi całkiem zagubiony, jakby się znalazł w nieznanej dzielnicy miasta, nie wie, co ze sobą zrobić dalej, gdzie iść, gdzie być? Nie opodal, mały podstarzały pijaczek, podpierając plecami słup latarni, śpiewa na nutę starego hymnu narodowego: "Boże coś Polskę zawsze trzymał w krzakach..." — — — — w drodze powrotnej, wciąż zresztą bez sprecyzowanego planu na najbliższe godziny, Ksawery spotyka na Świętojańskiej Romana Gorbatego, a ponieważ trotuar na Świętojańskiej jest wąski, a teraz dzięki kupkom odgarniętego śniegu jeszcze bardziej zacieśniony, obaj się zatrzymują i chwilę przy witrynie księgarni "Paxu" rozmawiają, starannie jeden i drugi unikając jakichkolwiek akcentów osobistych związanych z pracą zawodową, wprawdzie w pewnym momencie Panek, czując, że mu stopy zaczynają marznąć, ma ochotę zaproponować Gorbatemu wspólną wódkę, wydaje mu się nawet, że Gorbaty też o czymś takim myśli, lecz natychmiast sobie uświadamia, że podobne przedsięwzięcie uniemożliwiłoby dalsze poszukiwanie Marka, więc szybko, prawie w połowie zdania