Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/53

Ta strona została przepisana.

tłoczonym hallu nigdzie nie może dostrzec jego zasobnej w ciało sylwetki. Knuje coś — myśli, intuicja jej podszeptuje, że w zachowaniu Otockiego coś było nie tak, jak być powinno, nie potrafi jednak dociec, co się za tym odchyleniem od normy kryje, jest przecież zbyt pewna siebie, aby się poczuć zaniepokojona, zresztą intuicja w ogóle wyklucza z tej niejasnej gry jej osobę, jest po prostu zła, nawet nie urażona, zwyczajnie zła.
W przejściu do hallu zewnętrznego wpada na Beatę Konarską i Łukasza Halickiego.
— Jak się macie, dziatki! — woła — ślicznie wyglądasz, Beatko.
Na to Beata bardzo cieniutkim głosikiem pensjonarki:
— Dziękuję. Czy mam się zrewanżować?
— Nie musisz! — śmieje się cokolwiek nienaturalnie Monika — ja wiem, jak wyglądam.
— Ona — mówi Łukasz Halicki — zaraz się łamie, jak jej nie komplimentują.
Beata:
— Bo ja mam kompleksy.
— Kompleksy? — pyta ze zdziwieniem Monika — co to jest kompleksy? Wszyscy ciągle mówią o jakichś kompleksach, a ja zupełnie nie mogę zrozumieć, co to takiego i o co chodzi?
Łukasz Halicki:
— Bo ty masz kompleks, że nie masz kompleksów.
Przez chwilę Monika mruga swymi długimi rzęsami, jakby tym motylim trzepotem chciała odzyskać zachwianą leciutko równowagę. I wreszcie:
— Myślisz? Ciekawe. To by mogło być interesujące, muszę się nad tym zastanowić. Pa, dziatki! Jak wam się koncert podoba?
Beata cieniutko:
— Strasznie dowcipny!
— Prawda? — na to Monika. — Aha, nie widzieliście przypadkiem Otockiego?
Łukasz Halicki:

Wino życia jest scedzone
I tylko marne męty zostały
Pod tym sklepieniem i udają wino — — — — — — —


Adam Nagórski pali papierosa w większym towarzystwie /Eryk Wanert, Konrad Keller, Zygmunt Mycielski i Krzysztof Penderecki, akurat na krótko w kraju; nie opodal Jarosław Iwaszkiewicz, Roman Jasiński i Artur Taube; nieco dalej profesor Kotarbiński i Stefan Kisielewski/, skoro jednak dostrzega Pawła Jackowskiego, stojącego samotnie w głębi hallu, opuszcza przyjaciół, chcąc się przywitać z dawno nie widzianym dyrygentem. Jak było do przewidzenia, Jackowski specjalnie przyjechał z Poznania, żeby usłyszeć Halinę Ferens.
— Niebywała! — mówi, lecz Nagórski od razu zauważa, że mówi to bez charakterystycznej dla siebie młodzieńczej energii. — To jest u was chyba rodzinne — te niespożyte siły i fantastyczna żywotność. Ostatni raz słyszałem Halinę przed dwoma laty w Düsseldorfie, znakomicie śpiewała, ale dzisiaj wydała mi się jeszcze lepsza. Co u ciebie?
— Różnie.
— Bardzo ci dokuczają?
— Nie, właściwie wcale, tylko tyle, że nie ma moich książek, no, i mnie też. Ustalił się, wiesz, taki sposób bycia, który tro-