je do pozostałych, całą machinę trzeba by było wymienić. Nie, mój drogi, Rosja może się rozpaść, nigdy zmienić.
Paweł Jackowski, który słuchał uważnie, ściągnąwszy swoje czarne, gęste brwi:
— Ale jednak, mimo wszystko, gdybyśmy mieli u siebie ludzi trochę lepszych, a przede wszystkim mądrzejszych...
Nagórski:
— Paweł, a jacyż oni mogą być? Prowincjami imperium nie mogą zarządzać ludzie większego formatu. Był Dubczek, Smrkowski, był cały naród i co? Mierność i skostnienie naszych wielkorządców jest jedyną gwarancją tych żałosnych pozorów, które składają się na naszą niepodległość — — — — — — —
W związku z dwiema ostatnimi kwestiami Adama Nagórskiego zastanowić się, czy one są rzeczywiście potrzebne, czy nie są po prostu w tym kontekście natrętne. Natrętne? Właśnie! Moje skrupuły mają charakter wątpliwości artystycznej. Wokół spraw najistotniejszych dla naszej egzystencji, lecz o których to właśnie sprawach nie można w Polsce mówić publicznie od dwudziestu pięciu lat, nagromadziło się tyle wstydliwości, zahamowań, zadrażnień i uprzedzeń, iż z chwilą, gdy pisarz decyduje się je powiedzieć — nie lęk polityczny go ogarnia, lecz artystyczny, obawa, czy to, co mówi i co jest jego najgłębszym przekonaniem, posiada dostatecznie przekonującą nośność artystyczną. Jest to coś w rodzaju niepewności wynikającej z braku doświadczenia, co oczywiście potknięcia artystycznego w niczym nie usprawiedliwia.
Magda Jackowska i Antek Raszewski pozostali w czasie przerwy na balkonie drugiego piętra, tyle tylko, że ze stopni, na których siedzieli, ponieważ dostali się na koncert za wejściówkami, przenieśli się do opustoszałych teraz foteli. On jest w tym samym nieco ekscentrycznym i bardzo kolorowym stroju, w jakim w południe wpadł do SPATiF’u, sądząc, że z okazji przyjazdu ojca Magdy znajdzie ich tam oboje na obiedzie, ona w spodniach i w grubym żółtym golfie, podkreślającym smagłość jej cery i czerń włosów. Sami jedni na opustoszałym balkonie, milczący i oboje trochę skuleni, jakby im było zimno, sprawiają wrażenie zatroskanych i zagubionych dzieciaków.
Antek od pierwszej chwili, kiedy się na parę minut przed rozpoczęciem koncertu spotkali przed gmachem Filharmonii, czuje, że coś się stało, ta myśl nie pozwala mu skupić się, nawet występ Haliny Ferens-Czaplickiej minął dla niego bez większego wrażenia i teraz, choć stara się na Magdę nie patrzeć, niepokój ogarnia go coraz większy. Wreszcie mówi półgłosem:
— Magda! — a gdy się nie odzywa, powtarza — Magda!
— Przecież słyszę — odpowiada niechętnie.
— Co ci jest?
— Nic.
Po chwili:
— Głowa mnie boli.
— Stało się coś?
Ponieważ wciąż unika spojrzenia na Magdę i porusza nerwowo szyją, jakby go uciskał pomarańczowy szalik, widzi tylko dłoń Magdy opartą o poręcz fotela i widok tej ręki o dziecięco przy-
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/55
Ta strona została przepisana.