— Przecież nie dzwoniłby pan o pół do dwunastej w nocy, żeby zrobić Beatce przykrość.
Otocki roześmiał się.
— To prawda, masz rację. Więc słuchaj dobrze, Beatko.
— Cała jestem słuchaniem.
— W najbliższy poniedziałek Eryk zaczyna próby Mackbetha.
Prawa dłoń Beaty, zabawiająca się gęstym owłosieniem na podbrzuszu Łukasza, przesunęła się w tym momencie nieco niżej ku jego męskości. Nie poruszył się, leżał w poblasku nocnej lampy z półprzymkniętymi powiekami, a jego członek, już zmalały i miękki, nie drgnął pod dotknięciem jej palców. Zacisnęła je mocniej.
Otocki:
— Słyszysz mnie, Beatko?
— Ależ tak, bardzo dobrze słychać, panie dyrektorze. Czy Monika już wie?
— Monika?
— Czy już wie, że ja będę grać Lady Mackbeth?
Przez moment Otocki zaniemówił.
— No, wiesz! Ależ ty masz cholerną intuicję, dziewczyno! Niech cię diabli! Zaimponowałaś mi.
— To wcale nie intuicja, panie dyrektorze.
— Tylko co?
— Podobno bardzo dobrze prowadzę auto. Mam bezbłędny refleks.
— Niech ci będzie, ja już należę do wapniaków i nazywam to staromodnie intuicją. Domyśliłaś się bezbłędnie. Grasz panią Mackbeth. Dzisiaj wieczorem uzgodniłem to z Erykiem. Jest zadowolony. A ty, cieszysz się?
Beata coraz mocniej ściskając martwą męskość Łukasza:
— Ponieważ ma to być dla mojego dobra, postaram się, żeby to dobro było jak największe. Więc Monika jeszcze nie wie?
— To nie ma znaczenia. Dowie się. Nie przejmuj się tym, Beatko.
— Ależ ja się wcale nie przejmuję, chcę tylko wiedzieć.
Potem, gdy odłożyła słuchawkę, a Łukasz wciąż leżał bez ruchu, z przymkniętymi powiekami:
— No?
— Winszuję.
— Dlaczego nie patrzysz na mnie?
— Kontempluję na razie twój sukces.
Wówczas Beata, siedząc z podkurczonymi pod siebie nogami tuż obok nieruchomo kontemplującego, wyciągnęła prawą dłoń ku światłu lampy, chwilę się ze skupioną uwagą przypatrywała swoim smukłym i krucho-dziewczęcym palcom, delikatnie podświetlonym zielonkawą barwą abażuru, i powiedziała:
— Teraz już rozumiem, dlaczego cała krew odpłynęła ci do głowy.
Na to Łukasz, jakby pod nim petarda wybuchła, poderwał się nagle i odbiwszy się piętami, tak gwałtownie z tapczana wyskoczył, iż znalazł się nieomal na środku pokoju, wylądował przecież zachowując doskonałą równowagę, chwilę stał bez ruchu, z prawą nogą lekko ugiętą w kolanie i cały też cokolwiek ku przodowi wychylony, co go upodabniało do gorliwego posłańca bogów, mającego za moment oderwać się od ziemi i chyżo wzlecieć w powietrze, jednak się nie poderwał do lotu, obrócił się tylko zwinnie na palcach i sięgnął po spoczywający nie opodal na fotelu drewniany, pozłacany kaduceusz — — — — — — — — — — — —
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/94
Ta strona została przepisana.