Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/58

Ta strona została przepisana.

kański coctail. Wkrótce jednak głód począł mnie ssać, w hotelu nie miałem nic prócz koniaku, wypiłem dwa małe, żeby się wewnętrznie rozgrzać i poszedłem na ulicę Saint Sulpice, najbliższą, gdzie mogłem kupić coś do jedzenia, w znajomej garmażerii kupiłem trochę zimnej cielęciny i ozora, mały camembert i garstkę ciemnych oliwek, w piekarni obok chleb, a naprzeciwko butelkę beaujolais, w drodze powrotnej zaopatrzyłem się w paczkę gauloisów oraz w ostatnie wydanie Le Monde, ledwo się jednak znalazłem z powrotem u siebie i rozłożywszy zakupy na chwiejnym stoliku wciśniętym pomiędzy szafę i żółtą plastikową kotarę osłaniającą umywalkę i bidet — żal na mnie spadł, że nie jestem z przyjaciółmi i jestem sam, tak nieodwracalnie i całkowicie sam, jak tylko w obcym mieście musi się człowiek niekiedy czuć, zatem sam, beznadziejnie sam, podczas, gdy oni wszyscy, przybysze i miejscowi, zagrzewają sobie teraz serca w atmosferze przyjaźni, śmieją się, żartują i są przyjemnie podnieceni, wiedziałem, że jest za późno na zmianę decyzji, zresztą nawet gdybym się zdobył na jakieś sensowne usprawiedliwienie spóźnienia — brakło mi sił, aby raz wyjść na dwór, jedzenie przestało mi smakować, choć nadal byłem bardzo głodny, więc żeby się wymknąć samemu sobie i oderwać od żalu i samotności piłem chłodne czerwone wino w tempie szybszym aniżeli je pić należało, butelka nie była jeszcze opróżniona, kiedy poczułem, że jestem prawie pijany, ponieważ chciałem być pijany, na stoliku, w przetłuszczonych papierach leżało niechlujnie rozgrzebane jedzenie, machinalnie jadłem słone, mocno przywędzone oliwki, patrzyłem w okno siekane w poblasku ulicznej latarni ukośnym deszczem, potem wypiłem ostatnią szklankę wina i wstałem, żeby przynieść z szafy koniak, zostało go tyle, co na szerokość dłoni, więc piłem ten koniak z metalowego kieliszka należącego do innej butelki, mniejszej, nie myślałem już o niczym, nie czułem ani żalu do osamotnienia, jak diabeł święconą wodą zalałem wszystkie choroby, a ponieważ bez nich nie miałem nic do roboty — poszedłem spać.
Nazajutrz rano bolała mnie głowa i bez smaku piłem cienką café au lait, którą przynoszono mi codziennie o ósmej wraz z bułką, czterema kulkami masła i porcją pomarańczowego dżemu. Deszcz nie padał, świeciło słońce, trotuary na wąskiej uliczce Casimire Delavigne były białe, czysto wymyte, poranne powietrze przejrzyste, lecz ostry chłód wtargnął do pokoju, gdy otworzyłem okno. Po pierwszym papierosie, który mi też nie smakował, przejrzałem wczorajszy Monde, potem poszedłem pod prysznic w przylegającej do pokoju i wyłożonej kafelkami kabinie, ale wcale mnie ten prysznic nie pokrzepił, ubierałem się powoli i niemrawo, i starałem się myśleć o opowiadaniu, które miało się nazywać Dużo piasku i mało, chciałem akcję tego opowiadania umieścić współcześnie w Paryżu, lecz prawdziwy dramat bohatera, którego nazwałem Kolendą wydarzył się bardzo dawno, jeszcze w hitlerowskim obozie, gdy ów Kolenda był bardzo młodym chłopcem, chodziłem z tą historią od paru tygodni, od kiedy mi ją któregoś popołudnia, przy cassis w "La Reine Pedauque", w pobliżu dworca St. Lazare, opowiedział Zygmunt H., to, co teraz chciałem opisać, przydarzyło się w obozie w Dachau znajomemu Zygmunta, zecerowi z Polski, od wielu lat zamieszkałemu w Paryżu, więc ubierając się myślałem o tym opowiadaniu, lecz nie potrafiłem myśleć obrazami i dialogami, a kiedy uprzątnąłem ze stolika resztki wczorajszej kolacji i otworzyłem brulion z notatkami, też byłem pusty i to w sposób szczególnie dokuczliwy, kiedy pustka pozostając pustką chwieje się