Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/59

Ta strona została przepisana.

i faluje, bardzo chciałem, żeby ktoś do mnie zadzwonił, potem, skoro nie dzwonił nikt, zacząłem się zastanawiać, do kogo z przy jaciół mógłbym się odezwać, aż wreszcie musiałem skapitulować, ponieważ nie mogłem dłużej przed samym sobą ukrywać, że od paru godzin, od momentu przebudzenia, tylko skórą myślałem o zmęczeniu, opowiadaniu, telefonach i innych stu rzeczach, w rzeczywistości myślałem o wczorajszym coctailu, a jeszcze natarczywiej o popołudniu dzisiejszym i inauguracyjnym posiedzeniu konferencji.
Wychodziłem zwykle z hotelu koło południa, akurat, żeby przeczytać w kawiarni prasę i zdążyć na wczesne śniadanie, teraz było zaledwie pół do jedenastej, lecz gdy mi przyszło do głowy, że podwójne campari z wodą sodową, kawałkiem cytryny oraz paroma kostkami lodu uśmierzy moją rozkołysaną pustkę, postanowiłem wyjść natychmiast. Na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że mogę myśleć obrazami oraz dialogami, wsunąłem do marynarki podręczny notes, luty, który się właśnie skończył, był dla mnie dobrym miesiącem mimo pewnych, dość powikłanych kłopotów finansowych i jeszcze bardziej zagmatwanych spraw filmowych, w które się wplątałem lekkomyślnie, jak w dwuznaczną miłostkę, chodziłem po Paryżu lekki, odmłodzony i nieomal szczęśliwy, obrazy sytuacyjne oraz dialogi żyły we mnie nawet w okolicznościach mało przychylnych skupieniu, niepotrzebne mi było skupienie, moje oczy były wyostrzone, słuch i węch szczególnie wrażliwe, wypełniał mnie zdrowy głód zwierzęcia, które wie, że się zaraz nasyci, moim pokarmem, mięsem dla mnie mogło być wszystko, kształty, ruchy, dźwięki i kolory dostarczały mi obfitych pokarmów, pożerałem je i nadal byłem głodny. Miałby się więc teraz skończyć ów stan czujnej gotowości, teraz, gdy tak wielu nagromadzonych planów i zamysłów nie zdążyłem jeszcze zrealizować, miałyżby wyschnąć nagle moje oczy i mój słuch zesztywnieć? Całe moje życie, od kiedy zacząłem istnieć świadomie, było złożone z zamierzeń i odroczeń. Lecz ilekroć umierałem, traciłem wszelką nadzieję, że się przebudzę, natomiast, gdy ocknienie przychodziło, zawsze w jego ożywczym oddechu czaił się strach, że ta kondycja będzie krótkotrwała i jeden nieuważny krok, nieopatrznie ślepy gest z powrotem mnie cofną w martwą ciemność.
Przed wyjściem zapaliłem światło nad umywalką i pod zimnym strumieniem myłem ręce, żeby z nich spłukać spocenie, myłem je dość długo, pochyliwszy głowę, aby się nie spotkać w lustrze ze swoją twarzą, w obawie, że gdy ją ujrzę — zobaczę nagie świadectwo nadciągającej klęski. Potem, także nazbyt długo i plecami odwrócony do lustra wycierałem dłonie zaczerwienione od chłodnej wody, wreszcie odłożyłem ręcznik, gdzie należało, światło zgasiłem i od razu sobie uświadomiłem, że końce palców znów mi wilgotnieją, nie czułem się zresztą źle, czułem się nijako, trochę tak, jakbym wpadł w szybki wir obrotowych drzwi i nagle z nich wyskoczył. Jeszcze się chwilę zastanawiałem, czy mam przy sobie wszystko, co mi jest przy wyjściu na miasto potrzebne, a gdy stwierdziłem, że tak, otworzyłem okno, aby pod moją nieobecność pokój, przesycony dymem papierosów, możliwie długo się wietrzył, włożyłem płaszcz i już miałem wyjść na korytarz, gdy do moich drzwi mocno zastukano, byłem tuż przy nich, więc je od razu otworzyłem: przede mną, nie dalej niż na wyciągnięcie dłoni, stali Janka i Czesław. Wśród radosnych okrzyków powitania i w ramionach ich obojga, wzruszony i uszczęśliwiony, nawet nie zdążyłem przezornie pomyśleć, że jak mucha w pajęczą sieć — wpadłem w ramiona Polski.