kach kilkuosobowych tłoczyli się, hałasowali i zalewali się winem młodzi chłopcy urodzeni w Polsce powojennej, więc myślałem, ilu spośród tych dwudziestolatków wie, kim są Wierzyński, Lechoń i Watt, i Miłosz i Gombrowicz, Jerzy Stempowski, Józef Czapski, Herling Grudziński i wielu, wielu innych, od lat nieobecnych w kraju, wymazanych za życia i przemilczanych po śmierci, a gdy się przytrafi, że wymienianych, to tylko w kontekście inwektyw, oskarżeń i pogardy, więc jeśli nawet, myślałem dalej, niektórym coś niecoś mówią te nazwiska, czy zdają sobie sprawę, ile już stracili i jak wiele jeszcze utracą, nie mogąc dotrzeć do ich książek, ile tracą wszyscy, gdy korzyść osiąga ten jedynie, komu zależy, aby nasz kraj był nijaki i mdły, a przede wszystkim posłuszny?
Wtedy, w te przedwiosenne dni marcowe w Paryżu, kiedy czterodniowa sesja została już zamknięta, pamiętam: była niedziela, jedliśmy śniadanie z Witkiem W. w tej samej restauracji "La Porte St. Germain" w której byłem z M-ami, a ponieważ to była niedziela, tłok był większy aniżeli w dni powszednie, przyszliśmy jednak dość wcześnie, aby znaleźć wolne miejsce na oszklonej werandzie, głodni i ożywieni, bo po raz pierwszy znaleźliśmy się razem poza krajem, trochę pokpiwaliśmy z egzotyki tego śniadania, a nade wszystko ze znakomitych, zamrożonych ostryg popijanych lekkim muscadet, Witek był w bardzo dobrej formie, opowiadał o swoich ostatnich niemieckich sukcesach, prelekcjach, przekładach i rozlicznych kontaktach osobistych, wygrzewał się w tym powodzeniu jak stary kocur w słońcu, miał na sobie nowe solidne ubranie i olśniewającą białą koszulę, od kiedy go znam, a przyjaźnimy się ponad dwadzieścia lat, po raz pierwszy nie miał kłopotów finansowych, Maryli i dzieciom w kraju też się nienajgorzej wiodło, więc w związku z tą łaskawością losu snuł jak najlepsze perspektywy na przyszłość, gładził z lubością swoją wspaniałą brahmsowską brodę, puszył się z wzruszającą życzliwością dla samego siebie i bliźnich, i gdy łykał ostrygi przesycone słonym i rześkim zapachem morza, mrużąc lubieżnie oczy i łakomie rozchylając wilgotne wargi — mnie także było dobrze, bo go bardzo lubię i jego zadowolenie działało na mnie jeszcze lepiej od muscadetu. Po śniadaniu wstąpiliśmy na chwilę do mnie, do hotelu i na piątą poszliśmy piechotą na wyspę św. Ludwika, właściciele wydawnictwa oraz księgarni "Libella", Romanowiczowie, urządzali w swojej salce wystawowej przy ulicy St. Louis popołudniowy coctail, a ponieważ "galerie" jest więcej niż skromnym pomieszczeniem, wielu obecnych, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, wychodziło na dwór, długa i wąska uliczka z kamieniczkami pamiętającymi sylwetki polskich emigrantów, zdążających niegdyś do pobliskiego Hotelu Lambert, była w to niedzielne popołudnie wyludniona i wyciszona, Polacy, gdy się w większej grupie znajdą za granicą, stają się bardzo hałaśliwi i pokrzykują do siebie, jakby się pogubili w lesie, więc Polska znów, jak w głębinach ubiegłego stulecia, zagęściła się na tym skrawku wyspy polskością, Mickiewicz, Słowacki i Chopin, a także Norwid i wielu, wielu innych często z pewnością tędy przechodzili, nikt chyba jednak teraz o nich nie myślał, choć któż to może wiedzieć, czy myślał o nich ktoś czy nie? później, gdy zmierzch przesycony wilgotną mgiełką począł zapadać i wszystka wódka była wypita i kanapki zjedzone, ci, którzy pozostali do końca i nigdzie się nie śpieszyli, poszli w górę ulicy St. Louis, swobodnie obejmując w swoje posiadanie oba trotuary oraz jezdnię, szukaliśmy restauracji, gdzie moglibyśmy coś zjeść, musiała to być restauracja tania, przybysze z Polski
Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/62
Ta strona została przepisana.