Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 3.djvu/85

Ta strona została przepisana.

cznie podpity, aby odczuć potrzebę zwierzeń, co też czyni, nie zapominając o koniaku.
W związku z owym dawno już zaprojektowanym zwierzeniem Nagórskiego fragment z mego Dziennika /marzec 1969/:
"Gdy krew poczęła mi odpływać ze skroni i z twarzy, i przenikliwy chłód uczułem pod czaszką, musiałem pewnie wyglądać trochę tak, jak śmiertelnie pobladły Hans Castorp, gdy w noc sylwestrową podszedł do pani Chauchat, aby ją spytać, czy ma ołówek. Na tym się jednak podobieństwo kończy, mój stan nie miał nic wspólnego z miłością. Chociaż może? To był wstrząs przerażenia, że bezwiednie i nieświadomie popełniam coś w rodzaju świętokradztwa, bezwstydnie łamiąc uświęcone reguły. Groza i strach.
Pierwszy raz w życiu wówczas zemdlałem. Może nie do końca, chyba nie dość głęboko, aby świadomość utracić całkowicie, dostatecznie przecież, aby na oczach pełnej sali osunąć się na mównicę, z której wygłaszałem uroczyste przemówienie. Pamiętam trochę jak poprzez przymglenie, że prawie natychmiast jacyś ludzie znaleźli się przy mnie, podtrzymali i wyprowadzili /wynieśli?/ z sali do sąsiedniego pokoju. Jak się później dowiedziałem, przemówienie przerwane w połowie dokończył za mnie J. I.
Wszystko to stało się 17 listopada 1952 roku, w siedzibie Związku Literatów Polskich, na uroczystym wieczorze dla uczczenia 40-lecia pracy pisarskiej Marii Dąbrowskiej. Był to chyba szczytowy moment mego partyjnego fideizmu, a również mojej "kariery" politycznej. Miałem już poza sobą dwa tomiki felietonów politycznych oraz trzy wzniosłe i ortodoksyjne chorałki /Aby pokój zwyciężył, O człowieku radzieckim oraz Partia i twórczość pisana/ byłem posłem ze Szczecina, jednym z wiceprezesów Zarządu Głównego ZLP, a od sierpnia naczelnym redaktorem Przeglądu Kulturalnego. W związku z założeniem tego tygodnika przeniosłem się w sierpniu na stałe do Warszawy, po ośmiu prawie latach nieobecności. Ponieważ otrzymanie odpowiedniego mieszkania wymagało czasu Marysia z dziećmi i z moim żyjącym jeszcze podówczas ojcem pozostali w Szczecinie, ja natomiast zamieszkałem w "Bristolu" nie przewidując na razie, że ta prowizorka w pokoju na piątym piętrze przeciągnie się aż do marca roku przyszłego.
40-lecie Marii Dąbrowskiej pomyślane było skromnie, dopiero w dziesięć lat później przydzielono jej Jubileusz okazały i szczególnie uroczysty. Na razie najwybitniejsza polska pisarka otrzymała tylko krzyż oficerski Odrodzenia Polski, zostało również ustalone, że przemówienia na uroczystości Związku nie wygłosi prezes ZLP, Leon Kruczkowski, ja jako wiceprezes miałem go zastąpić. Nie pamiętam szczegółów. Cały ten wieczór zaczyna się dla mnie i kończy na fatalnym omdleniu. Tłumaczono je prawdopodobnie różnie, prawdy z pewnością nie znał nikt. Przez wiele lat starannie tę prawdę ukrywałem, dopiero gdy się ostatecznie wyplątałem ze stanu magicznego zaczarowania — mogłem mówić o tym zdarzeniu bez uczuć palącego wstydu. Każde odejście, choć zdecydowane i subiektywnie słuszne, bywa zazwyczaj procesem długim i dręczącym. Myślę, że człowiek dopóty nie jest wyzwolony całkowicie, dopóki wstydzi się samego siebie. Wstyd oraz wyrzuty sumienia bywają ostatnim oddechem wiary i miłości. Dopiero pełne zrozumienie własnej klęski uwalnia od wstydu, a wyzwolenie staje się pełne i ostateczne, co wcale nie oznacza, że ów stan jest równoznaczny z samousprawiedliwieniem.
Nie jestem dobrym mówcą, więc jak zawsze, gdy mam publicznie zabrać głos, i tym razem przemówienie miałem napisane. Chy-