Biednych, czy-tam na kościół, byle stąd wyjść cało.
Broni nie mam, a złota, pieniędzy — niemało!“
Zawrócił więc czemprędzej i dalejże w nogi.
Pędził co tchu. Już ubiegł spory kawał drogi —
W tem widzi, że go jakiś cień wciąż prześladuje.
— „Oho! Już im nie umknę! Dostrzegli mnie, zbóje!
Nie umknę im, to darmo! Zapłacę sowicie!
Lecz bojąc się donosu wezmą mi i życie!
Wszystko im dam i przyślę, co zechcą, pieniędzy!
Niż wcale nie żyć, lepiej żyć chociażby w nędzy“.
Wtem upadł! — Prześladowca z błota go podnosi
I pokornie z łzą w oku o grosz na chleb prosi;
Szarpnął się bogacz dziko nakształt raka w saku:
— Prosisz? — rzecze szczęśliwy — Prosisz? A łajdaku“!
Odetchnął z ulgą, sapnął, pot starł i z wdzięczności
Kazał go aresztować za napaść w ciemności.
Jaki stąd morał? — Wszyscy domyślić się możem:
Łatwiej niż dobrem słowem trafić w serce nożem!
Widząc, jak mąż łapczywie majonez zajada,
Rzecze żona strofując: — Dość już, moja rada!
Dość, bo to odchorujesz! — Mąż odrzecze wzajem:
— Chorować będę jutro! Ale dziś się najem.