Był względny spokój.
Z frontu przychodziły wieści stałe złe, do czego, jak wiadomo, wkońcu człowiek się przyzwyczaja. W kraju nic nadzwyczajnego się nie działo.
Jednakże — nie trzeba było proroka na to, aby odgadnąć, że jest to cisza przed burzą.
— Dobrze się to skończyć nie może — myślał Niwiński. — Wszystko idzie ku gorszemu. Co z tego wyniknie? Czy ludzie przygotowują się do jakiego czynu, do obrony?
Zdania sprzeczne krzyżowały się; trudno było wyłowić z tych sprzeczności błysk jasnej, stanowczej woli.
Raz poszedł Niwiński na jakieś zebranie. Zgromadzenie odbywało się popołudniu w mrocznej sali małego teatrzyku. Tłum zrobił ją w przeciągu kilku minut duszną, tchnącą atmosferą poczekalni kolejowej, lub komisarjatu policyjnego.
Posiedzenie „zagaił” starszy pan, chudy, wysoki, z siwą, ostrą bródką i z miną Don Kichota, który, poznawszy się na swej wartości, z naiwnego stał się rafinowanym. Mówił przez kwadrans tak pięknie o sobie, że wybrano go jednomyślnie do prezydjum.
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/106
Ta strona została przepisana.
Rozdział X.
W ROZSYPCE.