Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/107

Ta strona została przepisana.

A potem wystąpił z referatem główny „champion,“ mąż w eleganckim, czarnym garniturze, znakomicie uwydatniającym jego szeroką pierś i muskularną figurę. W twarzy dużej, śniadej, o mocnych, szerokich szczękach i czarnym zaroście, miał coś z wielkiej jakiejś małpy, a coś z boksera.
— Ten się w kaszy zjeść nie da! — myślał sobie Niwiński, patrząc na jego szerokie ramiona, mocną czaszkę i arogancką, zuchwałą, lecz spokojną twarz.
„Champion“ mówił. Mówił polszczyzną złą, trywjalną, kuchenno-lokajską, a pomieszaną z frazesami francuskiemi, żywcem tłumaczonemi na język polski. Krótko — mówił, jak hrabia. Mimo to, w tem jego na pozór nieścisłem gadaniu był jakiś sens, w nadętości była pewność siebie, silna, niezłomna, posługująca się zamiast mądrości podstępną, przebiegłą chytrością.
— Nadęty megaloman — ocenił go Niwiński — ale mocny, przebiegły, sprytny. Cóż — czy istotnie tylko święci garnki lepią? Taki się też może przydać!
Nagle — coś niedobrze, niewyraźnie błysnęło w długich, zawiłych wywodach mówcy. Audytorjum przycichło i w milczącem skupieniu słuchało uważnie. A po chwili Niwiński klasnął zcicha językiem i z niezadowoleniem pokręcił głową.
Mówca — prezes organizacji, prącej całą siłą do akcji wojskowej, tłumaczył się, dlaczego wysłany przezeń na Zjazd Piotrogrodzki Polaków wojskowych telegram przeciw tej akcji się zastrzegał.
I tu zaczął forsownie kłamać, z całą perfidją, z całą bezczelnością człowieka pewnego, że jest mądrzejszy od drugich.