cinności nikomu... Otóż to, drogi panie, że wy w ten sposób nie postępujecie... A teraz...
Przysunął się bliżej do znajomego nieznajomego i mówił, patrząc mu w oczy:
— Na ten przykład, serdeńko, ja nie jestem tu sam. Mam z sobą żonę, rozumie pan? I ona jest — przy nadziei. Czy sądzi pan, że ktokolwiek objawił chęć zajęcia się nią? Pan wie — w tym stanie nerwy grają w człowieku — więc bodaj odrobina rozrywki, towarzystwa... A może trzeba pomocy? No, cóż, to chodzi po ludziach... A tu — nic! Jak pośród obcych... Że nas wojna z kraju wygnała — to nic. Cierpimy i wierzymy, że cierpimy za Polskę... Ale żeście wy nas tu do swych serc nie przypuścili — to dopiero uczyniło nam tę ziemię ziemią wygnania... I dlatego, pojmij pan, chodzę do kawiarni...
— Nikt emigracji nie przewidywał i to jeszcze w takich rozmiarach — tłumaczył się znajomy nieznajomy, uśmiechając się z zakłopotaniem...
— Mniejsza z tem, panie! — kończył Niwiński. — Ja to już przebolałem... Przebolałem, bo mimo wszystko postawiliśmy na swojem...
— To jest — na czem?
— Spojrzyj pan tylko uważniej. — Ile to na wygnaniu w Rosji powstało pism, ile szkół polskich, ile organizacyj, jak całemi falami biją w was broszury, książki, podręczniki szkolne... To wszystko, mój panie, to są dary wygnańców — za gościnę...
I istotnie Niwiński nie mylił się. Emigracja pracowała na Rusi bardzo energicznie i z wielkiem powodzeniem. Wprawni i doświadczeni agitatorzy docierali do najodleglejszych, zapomnianych zakątków, budząc lud... Dziesiątki tysięcy dzieci uczyły się na
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/110
Ta strona została przepisana.