jak najlepiej i że wszystko zrobiono. Łatwiej było przejść przez mur, niż przez odstręczający chłód tych ludzi. Jakiś „powstaniec“ w mundurze chorążego, apoplektyczny starzec z chytrą miną Zagłoby i sztukowanemi wąsami, zajął się Niwińskim, przyrzekł mu swą protekcję i obiecał zaprowadzić go do kogoś, kto jest duszą całej akcji wojskowej i wszystko wie. „Dusza“ — fertyczna osóbka w wieku około lat czterdziestu — przyjęła Niwińskiego bardzo serdecznie, dała mu legitymację, upoważniającą do chodzenia po szpitalach, i nakreśliła mu cudowny plan akcji — przyczem jednak Niwiński zauważył, że „powstaniec“ jest blagierem, „zajął się“ nim, ponieważ nałogowo szukał popularności, a do „duszy“ zaprowadził go dlatego, aby ją móc kilka razy wziąć dłonią z ojcowską serdecznością za krągłe ramię, na co ona zezwalała z czarującym uśmiechem matki, znoszącej kaprysy dziecka. Głównym obowiązkiem tej damy było wycinanie z pism polskich i rosyjskich wszelkich wzmianek odnoszących się do wojska polskiego i na tem ona opierała swą wszechwiedzę.
Rozmowa toczyła się w najlepsze, gdy wtem „dusza“ spojrzała na Niwińskiego i — jak gdyby przypominając coś sobie — spytała:
— Ależ... wszakżeż pan literat! Pan pracował w którymś z dzienników polskich w Moskwie, nieprawdaż?
Niwiński przyznał się.
— Mój Boże, jakże ja mogłam zapomnieć! A otóż widzi pan, że nie zapomniałam! Ależ to doskonale, pan nam się świetnie przyda, sam Bóg nam pana zsyła... Wyobraź pan sobie, panie Bernadowicz, pan
Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/122
Ta strona została przepisana.