Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/124

Ta strona została przepisana.

Skończyło się jednak na tem, że dano mu prawo wyszukiwania żołnierzy polskich po szpitalach i werbowania lżej rannych do wojska.
Włócząc się od szpitala do szpitala, zaszedł raz do szpitala oficerskiego przy ulicy Funduklejewskiej, gdzie miało być kilku Polaków. Dowiadując się o nich, znalazł ich wkońcu w płóciennych „pałatkach“, rozpiętych na podwórzu. Były to wielkie namioty z „brezentu“, przewiewne i pełne ciepłego, złotego zmroku, w którym bielały łóżka. Wyszukawszy swych oficerów i zaznajomiwszy się z nimi, Niwiński powlókł ich za sobą w odleglejszy kąt wielkiego, zarosłego drzewami dziedzińca, aby móc swobodnie porozmawiać. Szli chętnie, zadowoleni z nadarzającej się im rozrywki. Było słoneczne, gorące popołudnie, suche i ciche. Ranni i chorzy przeważnie spali, rzadko gdzie przemykał się biały, szeroko rozpięty chałat.
Niwiński wykładał oficerom, z czem przyszedł. Słuchali go z zajęciem, życzliwie, ale — nie mówili nic. Ci młodzi ludzie byli starymi żołnierzami, a z ich spokojnych oczu czytało się, że przeszedłszy wiele, wiedzą i myślą coś, czego nie chcą powiedzieć. Gdy Niwiński skończył, milczeli chwilę, a potem ktoś zaczął opowiadać o obronie jakiegoś przyczółka mostowego. Po pewnym czasie przyłączył się do nich podoficer belgijski z samochodów pancernych i ten wdał się w długą, istotnie bardzo zajmującą rozmowę o taktyce tej broni.
— Nasze wozy pancerne mają tę złą stronę, że są otwarte, ale za to widzi się z nich lepiej — tłumaczył słuchaczom. — Wóz obsługuje czterech ludzi: pointeur, chargeur, chauffeur i aide-chaffeur. Wóz